poniedziałek, 11 grudnia 2017

zapiski z podróży cz. 3

06.11.2017, Praia da Tocha

 Jak ruszaliśmy w drogę, w planach mieliśmy ognisko. BO nie jedziemy do żadnego większego miasta. Więc pewnie będziemy w głuszy. BO dawno nie było ogniska. I po trzecie: BO w samochodowej kuchence kończy się nam gaz. A więc na ogniu zrobimy kolację. Zanim dojechaliśmy, kilometry drogi przemierzaliśmy mijając ruiny spalonego sosnowo-eukaliptusowego lasu. Krajobraz wyglądał księżycowo. Dziwnie. Przerażająco. Na całej powierzchni ziemi był popiół a z połaci popiołu wyłaniał się las czarnych totemów. Biało-szary popiół na ziemi i czarne popalone drzewa bez gałęzi sprawiały wrażenie jakby była zima. Dzień był wyjątkowo wietrzny i zimny. W otoczeniu tego dramatycznego krajobrazu jechaliśmy mniej-więcej półtorej godziny. Szmat czasu i szmat przetrzeni. Zjechaliśmy do najbliższego, pierwszego po spalonym lesie, miasteczka.  Miasteczko też było niepokojące. Przypominało mi scenerię "Roku Królika" Joanny Bator tylko akcja działa się nie w Ząbkowicach Śląskich a gdzieś w Portugalii przy wybrzeżu Atlantyku. Po ulicach nie jeździły żadne samochody nie chodzili ludzie. Jeden, jedyny człowiek, którego widzieliśmy, patrzył za naszym samochodem jak za widmem. Wiał wiatr. Chłopcy, którzy zawsze dbają o dobrą atmosferę - Dadzio i Seweryn - spisali się i tym razem! Dadzio jako przyszły scenarzysta - włączył muzykę poważną a Seweryn -  ogrzewanie w samochodzie. ;-) 

Spalony las, fot. Sewi (https://tylkosprawdzamkartografa.wordpress.com/ - i miejmy nadzieje, że wróci do publikowania, bo jest na prawdę dobry!)

Mijaliśmy stare nieczynne sklepy, puste place targowe i parkingi. Okazałe wille i piętrowce zwieńczone łukami, pewnie zapełnione sezonowo przez surferów, teraz puste i niezamieszkałe przez nikogo. Światło nie świeciło się w żadnym oknie. Na żadnym balkonie nie stał rower ani suszarka na bielizną. Nie było kwiatów. Przy plaży biblioteka. Architektura w nowoczesnym stylu z oknami skierowanymi w stronę oceanu. Też zamknięta. Mały dzwoniący z daleka domek, wyglądający jak przystań bezdomnego. Bez sąsiedztwa. Po środku niczego. Jak jakaś ekscentryczna pustelnia zrobiona z drewnianych pali i opon. Ogrodzenie z plastikowych butelek powieszonych na sznurku i starych, bladożółtych, zmytych przez słoną wodę bojek. Bojek które skrzela zamieniły na płuca, i choć próbowały - nie przeszły na emeryturę. Nadal strzegą  granic. Butelki obijały się o siebie nieregularnym rytmem przez co cały ten punkt był swoistego rodzaju wiatrołapem. Pobrzmiewał pustym, głuchym dźwiękiem jak bambusowe dzwonki wietrzne. Zatrzymaliśmy się na chwilę przy wydmach porośniętych suchymi, kującymi trawami. Przez wydmy pomaszerowaliśmy w stronę plaży. Wiało, a fale z wielkim hukiem obijały się o brzeg. Staliśmy na granicy wydm i piasku. Widok był piękny. Było już praktycznie ciemno, gdzieniegdzie jeszcze tylko, przy krawędzi nieba i horyzontu, przebijał się różowy kolor zachodzącego słońca. Wróciliśmy do samochodu. Atmosfera od jakiegoś czasu jest taka sobie. Widzimy piękne miejsca, ale nie możemy z nich skorzystać w stu procentach. Nie jesteśmy chyba tak zgrani jak się spodziewałam. Jak mi się wydawało. Przez co ciągle jestem przygnębiona i wolę się w ogóle nie odzywać. Bo choć planuję i "chodzę na palcach" i staram się być ostrożna, wszystko co nie powiem okazuje się być nie trafione. Choć staram się jak mogę znaleźć złoty środek i kompromis, zawsze okazuje się, że powiedziałam coś źle.  

(...) Zrobiliśmy kolejną rundkę dookoła miasteczka. Wiedzieliśmy że ogniska już nie zrobimy. Wszędzie wydmy i suche trawy, a okolice kilometrów spalonego lasu nie były chyba dobrym otoczeniem dla ognia. Wyglądałoby to jak głupi nieodpowiedzialny żart turystów skierowany w stronę mieszkańców miasta, którzy ewidentnie mieli traumatyczne doświadczenia w te wakacje. Gdzieś w oddali zobaczyliśmy światełka dobiegające z okien knajpki. A więc znaleźliśmy swoje 'Twin Peaks', swój 'Przystanek Alaska' gdzie lokalna społeczność skupia się wokół jednego tętniącego swoim rytmem punktu. Serca miasta. Samochód zaparkowaliśmy na pustym parkingu koło baru.

Kaśka z Dadziem wzięli największy z naszych garnków i poszli do knajpy. Poszli poprosić o kranówę z kibla i podgrzanie jej do wrzenia na ich kuchence. Bo jesteśmy w podróży, jesteśmy głodni i gaz nam się kończy. Nikt z nas portugalskiego nie zna - tłumaczyli oczywiście na migi. Pani, z uśmiechem na ustach, zgodziła się. Reszta towarzystwa rozsiadła się w barze przy kieliszku Porto. Po 10 minutach Kaśka stała już w drzwiach samochodu trzymając, przez kwiecistą ściereczkę gospodyni baru, garnek z parującą wodą.  Taki wrzątek postawiłyśmy na kuchence i ugotowałyśmy w nim makaron,który po 7 minutach był gotowy. To się nazywa ekonomia! W drugim garnku szybciutko udusiłam buraki ze świeżą bazylią, miodem i sokiem z całej pomarańczy. Ach! Pychota! Ugotowany makaron dodałam do gorących buraków, skroiłam trzy kulki mozarelli i posypałam mieszanką rukoli, szpinaku i bazylii. Wszystkim smakowało. Jedliśmy przy muzyce i świeczkach. Zmarznięci, w siedem osób w aucie Sewiego. Jedliśmy oczywiście z jednej michy. Na blacie oprócz świeczek stała filiżanka bez ucha wypełniona papryczkami piri-piri. Podgrzana nad świeczką papryczka była świetną przystawką do słodkiego, miodowego dania.

Barmanką w knajpie była starsza kobieta w okularach z przyklejonym do buzi uśmiechem. Plotkowała ciągle z sąsiadkami i robiła na drutach. Jeden z klientów siedział z papugą na ramieniu, a grupa starszych panów grała w karty. Wszyscy spoglądali raz po raz na wiszący na ścianie - jak krzyż w kościele - telewizor. Palestyna krążąca między stolikami nikomu nie przeszkadzała a kieliszek rozgrzewającego Porto kosztował 70 eurocentów.   Telewizora nie widzieliśmy od miesięcy, więc hipnotyzował nas, choćbyśmy tego nie chcieli. Tym oto sposobem znaleźliśmy nową bazę. Świetlicę, w której spędziliśmy kolejne dni.

Trafiliśmy do niesamowitego miejsca. Po trzech dniach spędzonych w Porto, wszyscy odczuliśmy różnicę jak znaleźliśmy się poza granicami miasta. Porto jest piękne ale to właśnie w takich miejscach jak to w którym się znaleźliśmy powinna rozgrywać się akcja filmów przygodowych. Klimat i przyroda zmieniły się nieodwracalnie. Dotarliśmy do portugalskiej prowincji!"

2 komentarze:

  1. Marcysia, masz życie jak z filmu!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak się właśnie tam czułam! Dziękuję za miłe słowa!

      Usuń