piątek, 26 stycznia 2018

Zapiski z podróży cz. 5

"28.08.2017

  Ostatni dzien  winobrania u Stefana. Jestem padnieta na pysk, ale w glowie oczywiscie- tylko pozytywne wspomnienia. Siedzę  w aucie, robię kawę i przez otwartą klapę bagażnika patrzę na Pola winogronowe. Jak para unosi się nad krzaczkami i miesza powietrze. Jak to ciężkie i mokre powietrze wibruje. Jest piekielnie goraco."

(A pod spodem jest szybki i bardzo niestaranny szkic zarysy auta i horyzonty francuskich wsi.)

"17.08.2017

 Wróciliśmy nad rzekę pod Dijon. Poczułam chyba po raz pierwszy w tym roku wakacje. Jedliśmy jedzenie z ogniska. Palestyna była w siódmym niebie. Jedzenie które jedliśmy w 90% składała się z rzeczy znalezionych w kontenerach za supermarketach.

  Rano wstałam, obudziłam wszystkich uderzając  blaszany kubkiem w garnek. My z Sewim i Palestyna spaliśmy w aucie, Kazik w hamaku przyewieszonym wysoko- niedaleko ogniska. Przy samym ognisku piękna Beata z pięknym Borkiem. Małpa w swojej lodówie .Po tym jak wszyscy powiedzieli "jeszcze chwilę",  zdjelam ubranie i wskoczylam do rzeki. Ciało miałam rozgrzane a woda byla chłodna. Na rzece słyszałam muzykę dobiegajaca z głośników samochodu. Niosła się po wodzie jak w amfiteatrze. Radio i muzyka poważna. Popłynęłam daleko. W stronę drugiego brzegu. Z daleka słyszałam muzykę i widzialam resztę bandy krecacą się po obozie. Ktos zaczyna zbierac pranie, ktos rozpala ognisko zeby napic się porannej kawy. Czulam ze to może być najprzyjemniejszy poranek mojego życia. Czad."


środa, 10 stycznia 2018

przedswiateczna historia o świątecznym handlowaniu.

"Jestem tylko przechodniem
na tle wybranego miasta,
mam pierosy i drobne
i dziurę w kieszeni płaszcza."

Raz Dwa Trzy

Wróciłam na poczatku grudnia kompletnie spłukana. Zanim przyjechalam do Lublina siedzialam przez kilka dni w Busku u moich rodzicow. A poniewaz przyjechałam w okresie przedświątecznych przygotowań do konkursu choinkowegom zorganizowanego przez moja mamę, pracy bylo sporo. Wypychalysmy brzuski, przyklejalysmy skrzydelka i przyszywałyśmy guzikowe oczy. W tym roku choinka szkoły mojej mamy ustrojona miala byc pluszowymi ptaszkami. W ruch poszly nożyczki, stare bieżniki, sukienki i spodnie od pidżamy. Mialo byc kolorowo! Ptaszek w zielone listki mial skrzydelka w niebieskie kropki a ten w gwiazki- skrzydła miał złote. Prawie wszytskie, niezmiennie tylko miały czarne guziki zamiast oczu. Przez kilka dni każdy wieczor spędzałam razem z mamą przy ptasiej manufakturze. Minęło wiele miesięcy od kąd się z nią widzialam po raz ostatni, bylo to więc dla mnie bardzo przyjemne i relaksujace zajecie, tym bardziej, że mój dom rodzinny jest najprzytulniejszym miejscem świata! Przy pomocy zaangazowanych rodzin uczniow mojej mamy, ktorzy w swoich domach takze stworzyli małe fabryki, i dostarczali swoje prace, po kilku dniach na sypialnianym łóżku leżało kilkaset kolorowych ptaszków z pękatymi brzuszkami.

Wyjeżdzajac z Buska mama zaproponowała, żebym wzieła kilka ptaszków i spróbowala je sprzedac na jarmarku świątecznym, ktory co roku w Lublinie połaczony jest z gielda staroci na Starym Mieście w ostatnią niedzielę przed Bożym Narodzeniem. Żebym wziela te przy ktorych pracowałam. A nóż sobie zarobię pare złotych! Wziełam więc.

W tym roku kompletnie nie czulam atmosfery swiąt. Wróciłam do Polski troche oszołomiona. Przeżywałam coś w rodzaju depresji popowrotowej. Wrocilam bez pieniedzym okazalo sie ze Lublin nie wyglada tak jak kiedys. Seweryn i Kazik zafundowali sobie śluzę adaptacyjną. Nie wrocili od razu do realiow ktore zostawili w Lublinie. Kaśka siedziala w domum rodzinnym, Sewi pojechal do Obozu dla Puszczy czego nieznosnie mu zazdrosciłam. Wiec z naszej bandy zostalysmy z Palestyna tylko we dwie jako te ktore stawiaja pierwsze kroki w starej nowej przestrzeni. Tylko moj zapach pozwalal jej stwierszic ze wszystko gra, wszystko inne sie nie zgadzalo. Nowe mieszkanie, samo centrum Lublina, pokoj przejsciowy. Wiec Palestyna duzo szczeka i probuje sie przyzwyczaic. Wrocilam na chwile do pracy ktora zostawilam przed wyjazdem. Czyli: tadam! Smażenie burgerów w wegańskiej burgerowni. Zawsze czulam sie super seksi stojac w zadymionej kuchni . Jedną ręką podpierając bokm a druga przekladajac ze strony na stronę roslinne burgery. KU CHWALE ŻYWYCH ZWIERZĄT!  Z ciasno zwiazanymi wlosami, czarnym fartuszkiem przewiazanym przez biodra w otoczeniu ekipy swiadomej praw zwierząt. Z szefostwem w postaci anarchistów z krwi i kosci. Teraz wrocilam tylko na chwile a w radiu rmf classic nadawali tylko świąteczne kawałki. Szlag mnie trafiał. Ile mozna tej radosci . I w co czwartej piosence ten plomienny okrzyk: "i don't care about the presents", który przypominal mi o tym , ze w tym roku bede musiala chyba cos zaspiewac, bo nie stac mnie nawet na bilet do domu. I te sweterki we wzory. Bylam oszolomiona i zastnawialam sie co mnie teraz czeka po powrocie, Jak wyjeżdżaliśmy myslalam ze bedzie to trwalo wiecznie. Jeszcze dwa tygodnie temu pilam piwo w nocy pod sklepem siedzac pod owocującym drzewem cytrynowym w głębi Portugalii. Wieczor był rześki, ale ciepły. Nie myślałam co bedzie po powrocie. A tu nagle: piosenki swiateczne, "śledziki", "co planujesz w sylwestra?" i plucha.

Nie czułam też świąt jak rozkładałyśmy z Olą swoje stanowisko. Namowiłam Olę, żeby na jarmarku świątecznym rozłożyla się razem ze mną. Ja spróbuję sprzedać pluszowe ptaszki, ona robione przez siebie perfumy naturalne (btw. kompletny czad!) Po pierrwszej godzinie pracy dostalam sms'a od Seweryna: "Idą jak świeże bułeczki?".  Odpowiedziałam, że jak wczorajsze drożdżówki, co niestety było zgodne z prawdą.  Potem było trochę lepiej. Zmieniłyśmy stanowisko i zamiast stać przy liceum Unii Lubelskiej, stanęłyśmy pustej witrynce niedziałającej już restauracji na starym mieście (tak poradził nam pan sprzedający materiałowe koty i koziołki. To przestrzeń bezpieczna -powiedział. "Nikt sie do was nie doczepi jak będziecie stały na schodach". Po kilku godzinach jak w kieszeni miałam około 70 złotych, podeszła do nas starsza pani. "A ja przyzszłam sobie zobaczyć". I zaczęła opowiadać. Przez wiele lat pracowała w lubelskiej fabryce zabawek "Bajka", opowiadała ze szczegółami jak pracowała przy taśmie produkcyjnej. Robiła zwierzątka-przytulanki, kolejki i świąteczne zabawki, Otworzyła pudełko po butach, które ciągle trzymała w reklamówce z lidla, którą ściskała w ręce jak skarb. "Widzi Pani, mineło wiele lat od kąd jestem na emeryturze a ja nie mogę przestać robić zabawek. Stara wariatka ze mmie! Wspomni kiedys pani starą wariatkę która zamiast spać robi zabawki, Ludzie nie wiedzą co ładne! Stałam probowalam cos sprzedac, 3 zlote sztuka. Żeby mi się zwróciło za zakupy w pasmanterii, bo raz po raz idę i wydaje 70zł, 100zł." Gdy babcia otworzyła pudelko po butach miałam wrażenie że spadł na nas deszcz różnokolorowego konfetti. Ukazała przed nami mały cyrk w pudełku. Starsza kobieta robiła baśniowe stożkowe karuzele z koralikow, kartonu i metalicznego papieru samoprzylepnego z którego wycinała regulane kubistyczne wzorki. Były bajecznie kolorowe. Kojarzyły mi się z cyrkiem, kremlem i chorągiewkami modlitewnymi wieszanymi na wzgórzach Tybetu. Maleńki majstersztyk. Kupiłyśmy trzy. Do teraz żałuję, że nie wzięłam ich więcej. (Może jeszcze kiedyś nasze ścieźki się skrzyżują?) Jak dawałyśmy jej dyszkę powiedziała: "O jaka ładna dyszka! Macie wiecej takich ładnych?" -spojrzałyśmy na nią badawczo - "Mój prawnuczek, Mieszko, ma dziś pierwsze urodziny. I co ja mu mogę dać jak emerytura mała? Dam mu sto złotych ale w dziesięciozłotówkach, bo Mieszko dla Mieszka. Chociaz tyle moge dla niego zrobić. I uzbierałam 9 ładnych, ale jedną mam brzydką, pogiętą. W sklepach pytam, ale mówią, że nie mają. No nic! Dobra dziewczyny! Nie zagaduję! Wspomnijcie starą wariatkę co zabawki po nocach robiła, wesołych świąt."

Kolejną osobą którą mijałam i która zapisała mi sie na tego dnia w głowie była bezdomna kobieta. Siedziala w bramie. Obok siebie, jak psa, miala torbę z rzeczami. Przed sobą blaszany kubeczek z drobniakami i kilka rzeczy robionych na drutach. Czapki i skarpetki. W sumie może cztery sztuki.  Jak ją mijałam po raz pierwszy miałam jeszcze puste kieszenie. Podeszlam do niej jak opuściłam na chwile nasz punkt sprzedaży, żeby wyjść na spacer z Palestyną.  Mówila do psa barszo czule, glaskala ja delikatnie, mowila cos pod nosem - po chwili zorientowalam sie, że mówi po niemiecku, spytalam za ile chce sprzedac czapkę. Pomarańczową czapkę w kształcie stożka z lichym, żadkim popmonem na czubku, byla urocza! Na myśl przywodziła mi ilustracje Phoebe Wahl. Zresztą ten dzień i nasze bajeczne stanowisko z sekretarzykiem pożyczonym od Emki, ktorego szufladki wypełnione były ptaszkami i fiolkami z ciemnego szkła wygladalo jak z jej ilustacji (-klik-). Powiedziala coś pod nosem po niemiecku i po chwii odpowiedziala pytaniem czy mozemy rozmawiac po angielsku. Okazalo sie ze jest niemką, spytalam sie czy jest podrozniczka, usmiechnela sie i przytaknęła. Przymierzyłam czapkę przeglądając się w witrynie restauracji. Sterczała do góry a ja wyglądałam jak pachołek uliczny. Brakowało mi tylki białych poprzecznych pasków. Wróciłam z psem na nasze stanowisko. Jak sprzedałam kilka ptaszków pobiegłam, ostatni raz przymierzyłam czapkę. Biorę. Zaraz zobaczyłam, że wstaje i zbiera swoje rzeczy. Po poł godziny mijając nas z uśmiechem wracała z zakupami, facet ze stanowiska z kotami krzyknął do niej po anigielsku, żeby zostawiła sobie zakupy na drugi dzień, bo zaraz na rynku, będzie wigilia dla bezdomnych i będą ciepłe posiłki. Myślałam o niej dużo. Jak wieczorem opowiadałam przy barze w Opium o kobiecie, dowiedziałam się że jest to już nowa postać kultowa, że przez całe wakacje siedziała w bramie, że zna dużo języków. jak na osobę bez domu bardzo czysta, zadbana i miła, ale jak jej ktoś proponuje prysznic lub nocleg to odmawia. I jak ona sie znalazła w Lublinie?

Po Starym mieście chodziły tez jak zawsze kociary. Moje ulubienice. Jedna z nich jest wysoka i chuda. Ma fioletowe włosy i okulary które powiększają jej oczy. Z ust nierowno pomalowanych szminką wysokim głosem pobrzmiewa, że "mruczki, puszki i azorki" czekają na pełną miskę i uśmiecha się serdecznie dzwoniąc puszką zaklejąną wycinkami z gazet ze zwierzętami.Ile blaszakow mam w kieszeni tyle wrzucam. Zawsze. Tym razem wartę pełniła jej koleżanka z fundacji. Z dlugim ponczem i krótkimi włosami rozrzuconymi na wszystkie strony. Wyglądała jak nauczycielka Quiddicha z pierwszej części Harrego Pottera. I ewidentnie, żyła w tym samym pałacu iluzji co jej przyjaciółka z fiołkowymi włosami.

Tak więc, po całym dniu na mrozie, w kieszeni zostało mi może 50zł. Jednak myślę, że całkiem pożytecznie roztrwoniłam mniej więcej drugie tyle ;-)

Nie martwilam sie tym że moje ptaszki nie cieszą się specjalnym zainteresowaniem. Nie traktowalam ich ambicjonalnie. Cieszyłam się ze Oli biznes kwitnie. Sprzedała większość buteleczek które przygotowała na ten dzień. Ola jest niesamowitą postacią. Czlowiek czynu! Studiowała "robaki", biega maratony ma swój własny ogródek permakulturowy. Przy okazji robi perfumy mieszając naturaleolejki eteryczne, jest przewodnikiem po Bieszczadach, a w te wakcje przejechala wschodnia granice polski na rowerze trasą geernvelo.Ma dlugie, lśniące, rude wlosy i najbielszy uśmiech lubelszczyzny. Zawsze czyste i rowne paznokcie, Jest bardzo elegancka i taktowna a przy okazji strasznie równa i bezpośrednia z niej babeczka. Od niedawna jest też- UWAGA UWAGA! Morsem. No i moją nową koleżanką ;-) Aż wstyd przy niej nic nie robić!

No dobrze, czas kończyć to świąteczne wspomnienie i charakterystykę czterech kobiet. Ide pod prysznic, a na koncu sprobuje polac sie zimną wodą. Obiecalam Oli, że zastanowię się czy nie zrobię z nią, drugiego styczniowego, zanużenia z lubelskimi morsami. ;-)