piątek, 22 sierpnia 2014

wakacje, wakacje.

Moje wakacje upływają pod znakiem spontaniczych autostopowych wypadów i wariackich papierów. Z wielką dbałością, choc nieswiadomie pracuję na swoje przyszłe wspomnienia. Całe wakacje pracuję więc nie mogę pozwoli sobie na dłuższe wojaże, jednak jak tylko znajduję dwa dni wolnego to formuję jak najszybciej grupkę i ruszamy w drogę! Z miesiąc temu byłyśmy nad Soliną z dziewczynami z architektury. Niesamowita historia. Pierwszego dnia we trzy. Ja, Kazik i Dagmara. Pojechałyśmy stopem do Kazimierza Dolnego z wypchanaymi poręcznymi plecakami, ponczami, kocem, jedną karimatą i namiotem. To byla bardzo spontaniczna decyzja. Dzwonię do Kazika z propzycją Soliny.  Coś w stylu, "Och, jest tak gorąco, mamy trzy dni wolnego. Nie siedźmy w domu". Kazik, że okej tylko, że jesteśmy tylko we dwie. Bez sensu we dwie w taką trasę, fajniej byłoby miec ekipę. No to jedżmy gdzieś bliżej. Nad jakieś jeziora niedaleko Lublina. Może do Kazimierza Dolnego? Spytam Dagmary czy pożyczy nam namiot i za godzinę jestem u Ciebie. Okej. Za 5 minut Kazik oddzwania DAGMARA JEDZIE Z NAMI! Super! Po godzinie dziewczyny były u mnie. Zrobiłam całe opakowanie makaronu z malinami, śmietaną i cukrem. Zjadłyśmy tyle, ile dałyśmy radę wcisnąc. Żeby jak najdłużej byc najedzonym. Do plecaka wrzuciłam bieliznę na zmianę na 3 dni na wszelki wypadek jakby się przedłużyło, ręcznik, szampon bambino, krem nivea, wafle ryżowe, grube wełniane skarpety w razie zimnych nocy, ponczo i wyszłyśmy na wylotówkę. Od zdania do zdania, wyszło na to, że Kazik zrozumiała, że najpierw do Kazimierza nad Wisłą, a na drugi dzień nad Solinę. Mi w to graj. Lubię takie nagłe zmiany planów. Na stacji benzynowej kupiłysmy mapę Polski, która od tej chwili stała się naszą najbliższą przyjaciółką. Dotarłyśmy do Kazimierza. Słońce zbliżało się coraz bardziej do horyzontu. Stwiedziłyśmy, że musimy gdzies nad Wisłą znaleźc miejsce, gdzie mogłybyśmy się rozbic. Na środku Wisły pomiedzy brzegiem a brzegiem zoobaczyłysmy wyspę. Pomyślałyśmy, że genialnie byłoby tam spac. Nie myśląc długo, jak zobaczyłyśmy starszego pana na łódce z białymi sumiastymi wąsami plynącego wzdłóż brzegu przy jakiejs przystani, podbieglysmy do niego i spytalysmy czy wchodzi w grę wypożyczenie łódki. Nie. Ale za dziesięc złotych w te i spowrotem może zawieźc nas na wyspę. A rano ma czekac na telefon i po nas przypłynie. Na wyspie robiłysmy piekny obóz. Robiło się ciemno. Nadałyśmy sobie indiańskie imiona i wydawalyśmy indiańskie okrzyki krzycząc i rytmicznie uderzając otwartą ręką w otwarte usta! Moje imię brzmiało Niosąca patyki bo wyjątkowo skrupulatnie przynosiłam chrust na ognisko eksplorując przy okazji wyspę, która była NASZA tej nocy, haha! Zrobiłysmy piękny stos, rozpaliłyśmy ognisko. Zjadłysmy kolację składającą się z kajzerek i pasztetu sojowego. Wyjęłysmy z plecaka wiśniówkę i ucztowałyśmy aż usnęłysmy przy ognisku i przeniosłyśmy się do namiotu bo kilku godzinach, jak ostatnie plomienie ogniska zgasły i zaczęłyśmy odczuwac chłód  który płynął do nas z nad wartkiej Wisły. O szóstej rano wstałysmy, zadzwonilysmy do wąsatego pana, wymyłyśmy głowy w Wiśle i zanim pan dotransportował nas na drugą stronę, włosy miałysmy już suche. Od samego rana, dzień zapowiadał się wspaniale. Było ciepło a chmury nie zapowiadały zmian. Wyszłyśmy na wylotówkę. Na (chyba!) trzynaście albo czternaście stopów dotarłysmy nad Solinę. W Sandomierzu dołączyła do nas Mania. Łapałyśmy stopa we cztery, ale udawało się! Z tysiącem przygód dotarłysmy na miejsce a ostatni kierowca, architekt ze Szwajcarii, miał znajomości i załatwił nam za pół darmo dwa noclegi na kempingu w przyczepie i gratis dorzucił nam ukraińską wódkę, której do dziś dzień nie nawet otworzyłyśmy. Zajadając się słonecznikiem przez te dwa dni przetransportowywałyśmy się miedzy miejsowościami w okół jeziora stopem, jedłyśmy sniadania na łódce i kolacje na molo. Poznawałysmy ludzi przy ogniskach, biegałysmy po skałach i wyspach, alkoholizowalysmy się, kąpałyśmy się w przejrzystej Solinie i cudownie spędzałysmy czas. I wróciłysmy prosto do Lublina dzieląc się już na dwie drużyny tak, że Kazik otworzyła Lulu w kilka godzin po powrocie.







Pięknie. Któregoś dnia, w czwartek, o godzinie dziewiętnastej nie miałysmy planów na wieczór. Ani ja ani Madzia. Nie mamy pracy. Nie mamy pieniędzy. Co by tu robic? Karolina która siedziała w Opium, załatwila sobie w 15 minut zatępstwo i już po dwudziestej stałyśmy z reklmówką kajzerek i Lechem Shandy w ręce na wylotówce w kierunku Warszawy. Ja, Amelia, Madzia i Karolina. Z planem napicia się piwa nad Wisłą i powrotu jak zacznie świtac. Piwa się nad Wisłą napiłyśmy i o trzeciej jacyś chłopcy podrowadzili nas na autobus miejski który doprowadził nas do wylotówki. O siódmej rano byłyśmy w Lublinie, rzuciłysmy się na łóżko. Budzik nastawiłam na 17:30 bo na 18:00 miałam do pracy.

Jadąc wtedy do Warszawy, myślalysmy.. hmm.. a możeby tak gdzies dalej? Zdążymy? Co fajnego dzieje się w Polsce za darmo teraz? Woodstock! Ale nie zdążymy dojechac do Kostrzyna i spowrotem a i ja i Madzia miłyśmy pracę w piątek. Dzień później. Ale za to.. Obie mamy wolną sobotę i niedzielę. W sobotę o 10 rano stałyśmy już z plecakami, swetrami, trzydziestoma złotymi w kieszeni, bez namiotu, bez dokumentów za to z przygodą w duszy. Na woodstocku byłam raz. W 2008 roku! Miałam jeszcze 17 lat. Czemu by nie zobaczyc jak to teraz wyglada? Pierwszy kierowc który nas zabrał, były tirowiec. Miał cały wór historii w zanadrzu. Nie przestawałysmy sie śmiac. Zabrał nas aż z Lublina do Piotrkowa Trybunalskiego. Pół Polski z nim przejechałyśmy. Cały czas się z nas śmiał "Dziewczyny, ja znam te drogi, ja jestem kierowcą! Dotrzecie tam na 23:00! Kostrzyn! Haha!" "Wyszly o 10 na wylotówkę! Jak dojedziecie to ludzie już będą wracali z Pola festiwalowego z bagażami na plecach". Trochę się martwiłysmy. To fakt. Ostatni koncert na dużej scenie był o 2 w nocy. Nawet nie mamy namiotu, nie mamy gdzie spac. Mimo wszytsko w rozmowach z nim upierałysmy się, że zdażymy przed zmrokiem. Że 20:30 jest nasza. Że wraz z zachodem słońca wejdziemy na Pole Festiwalowe. Śmiał się i podał swój numer prosząc o esemesy gdzie w danym momencie jestesmy. Powiedział, że jest ogromnie ciekawy jak nam pójdzie ta traska. Po chwilii zaproponował zakład. Powiedział, że często jest w Lublinie w sprawach zawodowych więc będziemy mogli go sfinalizowac.

- Jak mówicie? O której będziecie w tym Kostrzynie?
- JAK BĘDZIE ZMIERZCHAŁO. DWUDZIESTA TRZYDZIEŚCI. -Odparłysmy zgodnie
 - Okej w takim razie, jak dojedziecie a będzie ciemno to ja wygrywam zakład. O co się zakładamy?
- O zgrzewkę Milky Way'ów. Wyślemy Ci ememesem zdjęcie tabliczki Kostrzyn nad Odrą z wjazdu do miasta, na tle zachodu słońca.
-Stoi. Ja chce od Was przysłowiowe piwo.

Nakręciłyśmy się. Mknęłysmy w stronę północnego-zachodu jak małe motorki. Piotrków-Wieluń-Wrocław-Zielona Góra-Krosno Odrzańskie. Przy każdym przystanku nasz pierwszy kierowca dostawlal raport. Z Krosna jakiś człowiek podwiózł nas do miejscowosci oddalonej o 30 km od samego Kostrzyna. Zaczął padac deszcz. Mamy godzinę dwudziestą. Nie traciłyśmy nadziei. Zatrzymuje się mężczyzna. "Wsiadajcie, zapnijcie pasy. Na woodstock? Ja jadę tam po swoje dzieci." W samochodzie błysk. Pan w modnej kurteczce w lśniących okularkach. Pomyslałam "Oho.. będzie się tak wlekł, że o mały włos przegramy zakład." Nie chodziło ani przez chwilę o te milkiłeje. Ale konkurencja, strasznie mnie motywuje i nakręca. Marzyłam o tym, żeby wgrac ten zakład. Zaczął się rozpędza. Po wiejskich dróżkach jeździł z prędkością 130 km na godzinę włączył Led Zeppelin i opowiadał o tym jak 20 lat temu grał na głównej scenie na Jarocinie. Zdązyłyśmy. Dokładnie jak zaczynło zmierzchac, niebo robiło się różoww a na zegarku wskazówka zaczynała wskazywac wpół do, dotarłysmy do celu. Wysłałyśmy ememesa i pobiegłysmy na pole festiwalowe. Milon ludzi. Straszny tłok bałgan i zamieszanie.Znalazłysmy wioske Krishnowców. zjadłyśmy ich magiczne jedzenie, stanęłysmy w kolejce po piwo. Po godzinie oczekiwania w kolejce pełnej spoconych punków i usmiechniętych lametujących dredmenów, z czteropakiem lechów szukałysmy miejsca gdzieby tu siąśc. Po całym dniu podróży odpadały nam nogi od łażenia, plecy od bagaży i ręce o wystawiania kciuka. Postanowiłyśmy znaleźc namiot ASP. Już zamknięty. Jest 22. Festiwal już prktycznie się skończył. Siadłyśmy w pobliżu namoitu na górce, Oparlysmy się o świecący napis Master Card, który widniał na górce jak kultowy napis Hollywood w Ameryce. Całą scenę miałyśmy tam z góry jak na talerzu, widziałyśmy kotłujących się ludzi i piękne niebo nad głową. Muzykę słyszałyśmy idelnie. Jak w amfiteatrze, dźwięk pięknie się roznosił. Miejsce było idealne. Tak blisko burzy a tak bezpiecznie. Siadłysmy na jednym ponczo, drugim się przykryłyśmy. Otworzyłysmy piwko. Właśnie zaczynał się koncert Manu Chao. Idealnie. Po chwili, po kilku łykach piwa i kilku piosenkach oparłysmy głowa o głowę i usnęłysmy. Na drugi dzien rano, po toalecie w kultowych zapchanych już ostatniego dnia kranach, stanęłysmy na wylotówce gdzie metr po metrze przed nami i za nami stały setki autostopowiczów. Niesamowity widok ;-). Na trasie złapała nas Policja na autostradzie i wręczyła nam mandat i nie pomagały wytłumaczenia, że nas tu wysadzili, że nie chciałyśmy. W Poznaniu oprócz policji zlapała nas też burza, dzięki której poznałyśmy Dawida, z którym już od w/w Poznania razem podróżowałysmy do do Warszawy. Z Warszawy dostałysmy się już busem do Lublina i o 6 rano następnego dnia po pełnej problemów podróży byłyśmy już w domu.

Tydzien temu siedzę w pracy jest godzina 23. Dostaję sms od kierowcy z Piotrkowa. Jak się nazywa knajpa w której pracuję. "Cafe Lulu, Orla 8". Za godzinę w drzwiach Lulu stanęła znajoma twarz ze zgrzewką Milky Way'ów pod pachą. Gratuluję wygrałyscie zakład. Ja już muszę jechac. Cześc. Pudło z osiemdziesięcioma batonami  połozyl na barze i wyszedł.

W tydzien po woodstocku byl trwający tydzien festiwal filmowy w Kazimierzu. "Dwa Brzegi", gdzie tez dwa razy jak znalazlysmy chwilę pojechalyśmy na koncerty i filmy.

Te wakacje są na prawdę kompletnie nie zaplanowane  przy tym bardzo wyjatkowe. Szukanie guza i tarapatów okazało się byc moją specjalnością. Mam wspanialych przyjaciół i poznaje świetnych ludzi.

Co chwile w moje życie wchodzi nowa świeżośc czy w postaci nowej pracy w Centrum Kultury - świeżuteńka sprawa (ze starej pracy w Lulu nie zrezygnowałam! Apeluję!), Czy w postaci nowej wariatki w mieszkaniu - Siemasz Karola. Adaptera w kuchni który umila śniadania i nocne gadaniny. Świeżośc w postaci nowych ludzi, wspaniałysch przyjaźni i przystojnych chłopców. A ja żyję sobie z dnia na dzień. W głowie mam tysiące pomysłów i chyba mimo wszystko, jestem bardzo szczęsliwa.

Tak, kąpiąc sie w Wiśle ze słonecznikiem pod pachą spędzam te ostatnie letnie dni.