wtorek, 21 lutego 2012

please mind the gap

Jestem po ostatnim zaliczeniu - przed chwilą. Jutro oddaję zapełniony podpisami indeks. Wynik finalny tej sesji - trzy piątki, trzy czwórki i dwie tróje - jest jak najbardziej zadowalający. Ładują się zdjęcia z Londynu, więc może póki co nie będę się rozdrabniała nad wszystkim po troszku tylko zajmę si w/w LONDYNEM. Cholera jasna ! Tyle lat chciałam zobaczyć to miasto, ale jakoś nigdy nie było mi po drodze. Myślałam już, że ten dzień nie nadejdzie nigdy - ALE JEDNAK! Stało się. Byłam w Londynie a do dziś funciaki grzechoczą mi w portfelu między grosikami! : ) Sądzę, że warto zacząć od tego, że bilety zabukowaliśmy spory kawałek czasu za wcześnie. Dlatego też do ostatniej chwili nie było wiadomo kto jedzie, jaki będzie nasz wycieczkowy skład. Ja wiedziałam na pewno. Jadę- choćbym miała sama się zmagać z podróżą, językiem angielskim i poznawaniem miasta. Skończyło się tak, że pojechaliśmy w trójkę. Ja, moja przyjaciółka Basia i jej chłopiec Jaś. Mój D. niestety nie wyrobił się z ogarnięciem wszystkich spraw na uczelni i nie mógł z nami jechać, co sprawiło i mi i myślę, że jemu sporo tęsknot i przykrości. Strasznie mi go tam brakowało!

10.02 (piątek)
Obudziłam się rano i wsiadłam w bus do Krakowa, jechałam 6 godzin i wylądowałam w krakowie u Basi koło godziny 17. Poznałam Basi współlokatorkę, w międzyczasie B. się spakowała i z bagażami pojechałyśmy do centrum, wypiłyśmy piwko w jakiejś milutkiej knajpce, poszłyśmy do Jasia i koło 23 pobiegliśmy na PKP, na pociąg do Katowic *ledwo zdążyliśmy! praktycznie wbiegliśmy do jadącego!* W pociągu strasznie zmarzłam, podróż jednak nie trwała długo, myślę, że z półtorej godzinki, choć ręki nie dam uciąć, bo spałam! Potem na owianym złą sławą dworcu w Katowicach czekaliśmy na bus do Pyrzowic, gdzie już mięliśmy wsiąść do samolotu. Oczywiście jeszcze kilka godzin musieliśmy czekać bo wylot mięliśmy dopiero o 6 rano.. no ale to już zaczyna się dzień kolejny wielkiej wycieczki. godzina szósta rano, po odprawie, zważeniu i sprawdzeniu bagaży wsiadamy do samolotu..

11.02 (sobota)
Szósta rano. Jesteśmy w samolocie. Niestety nie dopchałam się do miejsca przy oknie. Ale to chyba nie było do końca ważne, bo padnięta dłuuugą drogą do Pyrzowic, padłam na fotelu jak zabita i przespałam nawet akrobacje stewardess i wzbijanie się do chmur. W trakcie lotu budziłam się kilka razy bo głowa pękała mi z bólu niewiarygodnie! Ostatnim razem czegoś takiego nie miałam! Lot trwał dwie godziny. Przestawiając zegarki na czas tamtejszy zyskaliśmy godzinę. A więc w Londynie byliśmy koło siódmej rano. Jak poinstruował mnie przyjaciel rodziców u którego miałam nocować R.K. (którego ja od dzieciństwa nazywam wujkiem) wsiedliśmy w autobus i z lotniska dostaliśmy się do centrum Londynu. Dalej kierując się otrzymaną instrukcją i wskazówkami zaczepionego strażnika w metrze dostaliśmy się do mieszkania R.K. na Hounslow West :)


R.K. zaprosił nas wszystkich na obiad , herbatę i chwile odpoczynku po przylocie. B. ze swoim chłopcem mieli nocować u chłopaka, z którym umówili się na portalu couchsurfing.com, a ja, tak jak już wcześniej wspomniałam u R.K. :) Po zjedzeniu przepysznego włosko-makaronowego obiadu składającego się z trzech dań, Basia z Jasiem pojechali na spotkanie z Muratem, (chyba tak się nazywał ten chłopak?) a ja miałam się chwilę zdrzemnąć i już wstępnie umówiliśmy się na wieczorne przywitanie Londynu. Oczywiście mimo, praktycznie dwóch dni męczącej podróży, nie mogłam zmrużyć oka. Chciałam jak najszybciej dostać się do centrum i zobaczyć to wszystsko co widziałam tylko w filmach i o czym czytałam w książkach. Czas mi się dłużył niesamowicie, ale w końcu poinstruowana przez R.K. gdy tylko zapadł zmrok, udałam się do metra (skłamałabym, jakbym powiedziała, że się nie bałam, po raz pierwszy wychodząc samej w nieznane) i miałam wysiąść na przystanku Picadilly Circus.


Tam mięli na mnie czekać B. , J. i chłopak u którego się zatrzymali. Jak wysiadłam z metra i wyszłam z podziemia nie mogłam uwierzyć własnym oczom. Nie wiedziałam, że nazwa Picadilly Circus to nazwa TEGO miejsca! I nim znalazłam znajomych, to od razu wyjęłam komórkę i zrobiłam pierwsze zdjęcie tego wyjazdu. Zaraz znaleźliśmy się i szukaliśmy miejsca gdzie moglibyśmy sobie siąść i napić się spokojnie piwka. Murat prowadził nas po uliczkach Londynu i co chwila wchodziliśmy do jakiejś knajpki, ale wszystkie stoliki i miejsca stojące, były pozajmowane - ale czemu się dziwić - był sobotni wieczór w wielkim mieście. Po drodze mijaliśmy oświetlone lampionami Chinatown i inne mniej lub bardziej znane uliczki, a ja byłam nieprawdopodobnie podniecona! W końcu znaleźliśmy kawałek wolnego miejsca w jakiejś sportowej knajpce, gdzie brytyjscy mężczyźni oglądali mecz, a brytyjskie kobiety po wychyleniu kufla piwa bekały w niebogłosy w obięciach swoich połówek. I mimo, iż bekania nie znoszę, a ciemne angielskie piwo, było strasznie lurowate- ja byłam zadowolna i wcale nie chcialam wracać do mieszkania. Potem jeszcze trochę pospacerowaliśmy i postanowiliśmy dzień zakonczyć koło 23:00 schodząc do metra i wskakując do łóżek by drugi dzień przywitać pełni sił.

12.02 (niedziela)
Obudziłam się rano i nie czekając na wiadomość od B i J, pojechałam do centrum. Nie obyło się oczywiście bez komplikacji. Na moim bilecie przejazdowym tzw. Oyster Card, skończyły mi się impulsy i musiałam ową kartę doładować w automacie w metrze. Stanęłam przed automatem i stoję jak ta niemota. Mogłam załadować kartę za 5 funtów, albo za 10 funtów, albo już w ogóle za jakąś straszną sumę. Po naklejce na automacie zorientowałam się, że nie muszę mieć monet, że mogę płacić papierkową gotówką, co mnie strasznie ucieszyło, bo miałam pięć i dziesięć funtów banknotami, a jeśli chodzi o monety to kieszonka w moim portfelu świeciła pustkami. Okej, a więc mogę naładować kartę, ale zaraz zaraz.. gdzie ja mam wsadzić te banknoty? Spytałabym się kogoś, ale oczywiście głupia-ja wstydzę się zamienić słowa po angielsku. No więc stoję jak ten wieśniak i nie wiem co zrobić. W pewnym momencie zobaczyłam za swoimi plecami stoisko-kiosk ze słodyczami, poszłam po rozum do głowy, wzięłam 10 funtów i kupiłam mentosy za półtora funta. JUPI! Mam już monety, mogę naładować oyster card, ale to że jestem żałosna pozostanie moją wizytówką. *starałam się nie mysleć co będzie na drugi dzień, jak znów skończą mi się impulsy* Wsiadłam do metra, znów wysiadłam na Picadilly i biegałam po uliczkach z nadzieją, że przypadkiem natknę się na Tamizę, Big Bena albo jakieś muzeum.


Wchodziłam do wszystkich napotkanych sklepów które mnie zainteresowały po drodze i zaglądałam we wszystkie śliczne wystawy sklepowe. Patrzyłam się na ludzi i cieszyłam się tym, że wreszcie widzę TO miasto. Było BARDZO ciepło, ale w pewnym momencie zaczęłam się niepokoić tym, że nie doszłam do żadnego zabytku! Postanowiłam więc śledzić mapki porozwieszane co kilka metrów na latarniach i kierować się w jakimiś konkretnym kierunku. Jako cel obrałam BRITISH MUSEUM ! Ku mojemu zdziwieniu, wcale nie jestem nogą w studiowaniu map *zazwyczaj ktoś robił to za mnie* i bardzo szybko znalazłam się w muzeum. Jak już się tam znalazłam przypomniałam sobie o czymś. W British Museum są tylko sale wystawowe ze sztuką pierwotną (narzędzia z epoki paleolitu, biżuteria inków i takie tam..) , antyczną (wiadomo 0 Grecja, Rzym i Egipt..) i z rzemiosłem artstycznym (wszystkie te zegarki, dzbanki, filiżanki i puchary). A ja jako przyszły historyk sztuki, naprawdę to wszystko doceniam.. ale niestety za tym nie przepadam (!) .. Przeszłam szybko przez sale wystawowe (znazłam salę, z grafikami japońskimi - gdzie wisiała słynna "Fala" Hokusai. Nie spodziewałam się, że jest
tak mała!) W muzeum spotkaliśmy się z Basią i Jasiem i postanowiliśmy sobie obrać kolejny cel dnia dzisiejszego - zobaczyć Wielkiego Bena, Tamizę i London Eye. W między czasie zrobiło się ciemno i pogoda zmieniła się na typowo angielską - z nieba leciał kapuśniaczek! Znów kierowaliśmy się mapkami aż w końcu po kilkukilometrowym marszu zza drzew zobaczyłam tarczę zegara Big Bena. Widok był niesamowity! (Oczami wyobraźni widziałam Piotrusia Pana, Wandę, jej rodzeństwo i Dzwoneczka na wskazówkach!). A gdy weszliśmy na most na Tamizie, wiedziałam, że brakuje mi już tu tylko Damiana i mogę umrzeć. Widok nieziemski! Parlament z wieżą zegarową, Tamiza, opactwo Westminsterskie, oświetlona karuzela, czerwone budki telefoniczne i piętrowe autobusy przejeżdżające obok! No i ta mżawka z nieba! Niesamowity klimat! Byliśmy już strasznie zmęczeni. Poszliśmy do samego centrum, siedliśmy w Starbucksie (-klik- haha!) na Picadilly, zamówiliśmy kawę i z okien patrzyliśmy na przechodzących ludzi. Znów koło 23 byłam w mieszkaniu, ale dzień był wykorzystany przeze
mnie maksymalnie.


13.02 (poniedziałek)
Obudziłam się, wykąpałam, od R.K. dostałam dokładną mapę Londynu i w turbanie na głowie, studiowałam mapę, porównując ją do map google i mapki metra. Musiałam dojść do tego CO I JAK, bo na daną godzinę byliśmy umówieni z B. i J. pod TATE MODERN (Muzeum Sztuki Nowoczesnej), a tam dostać się mogłam tylko z dwoma przesiadkami w metrze, a i tak, po wyjściu miałam kawałek do przejścia i do pogłówkowania, co, gdzie i w którą stronę.


Na szczęście mogę być sama z siebie dumna, bo poradziłam sobie koncertowo! Jeszcze w metrze przed przesiadkami siedziałam z otworzonymi wszystkimi mapami analizując każdy swój krok i bazgrając pisakiem mapę. Jak już doszłam do muzeum i spotkałam się z Basią i Jasiem zaczęliśmy wycieczkę po salach wystawowych. Ja robiłam za przewodnika i robiłam mini-wykładziki.


Byłam kilka dni po egzaminie ze sztuki nowoczesnej wiec jak wchodziłam do sal z rzeźbami kubistycznymi, albo z malarstwem surrealistycznym, miałam ciarki na całych rękach a oczy biegały mi dookoła głowy. O tych dziełach wiedziałam praktycznie wszystko. A życiorysy twórców znałam z najmniejszymi prakatyczni szczegółami. Czułam się strasznie dumna z siebie. Ogólnie muzeum jest piękne. Z zewnątrz surowy budynek, wewnątrz ściany 'wytapetowane' niby-notatkami z historii sztuki. Coś świetnego! Prosto z TATE MODERN udaliśmy się do TATE BRITAIN - Muzeum ze sztuką praktycznie wyłącznie brytyjską i już z nastawieniem na bardziej klasyczną. Sale powypełniane po brzegi Blake'em , Constable'm i Turnerem, z uwzględnieniem wszystkich faz ich twórczości :) Nie będę się rozdrabniała.


Ale jak chyba wszystkim wiadomo, w muzeach czas schodzi strasznie szybko, i człowiek bardzo się męczy. Dlatego też, jak już wyszliśmy z drugiego muzeum ledwo trzymaliśmy się na nogach, byliśmy bardzo zmęczeni i bardzo głodni. A więc po drodze do centrum zjedliśmy w sieciowej restauracji z szybkim jedzeniem PRET - japońską zupkę z glonów - MISO za półtora funta i pognaliśmy do centrum. Było już pewnie koło 21. Pochodziliśmy jeszcze po kilku uliczkach, zobaczyliśmy SOHO,


Basia z Jasiem spotkali się z Muratem a ja postanowiłam odciąć się od nich i trochę połazić na własną rękę. Kupiłam sobie kilka gadżecików w drogerii na Picadilly których nie dostałabym w Polsce, (haha!) i połaziłam po uliczkach , aż w końcu wsiadłam do metra i pojechałam do R.K. Znów było koło północy jak weszłam do mieszkania. Tego dnia przyjechał do niego kolega z Polski w odwiedziny na kilka dni. Po powrocie obejrzałam z nimi kilka odcinków Małej Brytanii i położyłam się spać.

14.02 (wtorek)
No i nadeszły londyńskie walentynki. Od kiedy przyjechałam wszędzie widziałam te serduszka w supermarketach, na wystawach i ulicach. Wszędzie bombonierkowe serca, czerwone róże i misie z napisem LOVE.


Trochę smutno mi było, że ten dzień spędzę sama, bez Damiana. Ten dzień miałyśmy z Basią spędzić na shoppingu! haha! Cały babski dzień! ( W dzień Jaś miał się uczyć, a wieczorem mięli się spotkać z Basią) No i tak też było. Dzień zaczął się pięknie i słonecznie. Takiej pogody jeszcze nie było! Wstałam rano, zrobiłam sobie kawę, śniadanko, od R.K. dowiedziałam się w którą stronę mam się kierować, żeby dojść do Primarka na Hounslow. Chciałam tam wejsc, rozejrzeć się chwile, wsiąść do metra i pojechać do centrum na spotkanie z Basią! Do Primarka w dzielnicy R.K. wcale nie było tam blisko. W między czasie, trochę pozbaczałam ze ścieżki, wchodząc do innych sklepów i wydając pięniądze jak bym była w transie. Jak weszłam do Primarka to też zachowwałam się, jakbym się najadła szaleju. Tyle pięknej bielizny i to w TAKIEJ cenie *bieliznoholiczka*. Ale naszczęscie w pore zorientowałam się, że za półtorej godziny jest już czas w którym mam się spotkać z B. w centrum. A z Hounslow do centrum jechałam metrem 45 minut. Wyszłam więc z w/w sklepu i zaczęłam szukać stacji metra w centrum Hounslow. No ale niestety, cholera jasna znaleźć nie mogłam! Zagłębiając się w centrum, pokonywałam kolejne metry, ale stacji metra ani widu ani słychu. Oczywiście moja głupota blokowała mnie i mimo sytuacji kryzysowej wstydziłam się spytać mijanych osób 'GDZIE TA WALONA STACJA METRA!?' . Za piętnaście minut miała wybić godzina zero, o której to byłam umówiona z B. na Picadilly, a ja jeszcze biegam po jakimś Hounslow. A oczywiście, ani ja ani Basia nie mamy ani złotówki na koncie na komórce. Wyjęłam wszystkie drobniaki z kieszeni i weszłam do budki telefonicznej. Wykręcałam numer Basi na wszystkie sposoby, ale budka wypluwała moje miedziaki. Na zegarku była już godzina naszego spotkania , wtedy stwierdziłam, ze nie mam co kombinować, że wracam pod stacje metra na Hounslow West skąd odjeżdżałam codziennie! Biegłam z torbami z zakupami z 20 minut gubiąc się trochę po drodze i cała mokra i spocona weszłam do kolejki. Wiedząc ile zajmuje dojazd do centrum , wiedziałam już, że będę spóźniona równą godzinę. Strasznie sie stresowalam po drodze, że Basia mi juz gdzieś zginęła, poszła sama na zakupowy dzień, albo wróciła do mieszkania. Na całe szczęście gdy wyszłam z podziemia i rozglądałam się wokół, zaraz zobaczyłam Basie wiernie na mnie czekającą! haha! No i zaczął się wariacki babski dzień! Kupiłyśmy kawkę na wynos w cynamonowej kawiarni i biegałyśmy wszędzie! Po raz pierwszy zobaczyłyśmy sklep Lusha,


o którym tyle słyszałyśmy, po raz pierwszy też byłam w American Apparel, Forever 21, i innych, innych, innych sklepach. W olbrzmim Primarku na Oxford Circus postanowiłyśmy kupić coś naszym chłopcom. Coś na walentynki. Strasznie męczące jest chodzenie po tym sklepie. Wszystko leży wszędzie, kilka pięter, wszyscy się ocierają, jest duszno, człowiek nie ma co zrobić z kurtką i cała masa innych niedogodności, w końcu już po raz kolejny tego dnia wylądowałyśmy w długiej kolejce i jak już wyszłyśmy ze sklepu postanowiłyśmy jechać na Camden Town!

*W drodze do Camden , spotkała mnie straszna historia! Zablokowała się moja Oyster Card i musiałam rozmawiać z panią urzędniczką z okienka i tłumaczyć jej po moim angielsku co się stało. Przełamałam się - bo musiałam, ale sądzę, że bardzo ładnie jej wszystko wytłumaczłam, i mój angielski wcale nie był taki zły- bo raz dwa rozwiązała mój problem. Chcieć to móc. haha!* No i na Camden się w końcu dostałyśmy. Byłyśmy juz praktycznie spłukane, ale jeszcze zaglądałyśmy we wszystkie zakamarki, wszystkie budki z pierdułkami i sklepy ze starymi płytami. Obie zmęczone i obwieszone wszystkim. Ja w czarnej dużej czapce, Basia w hipisiarskiej opasce na głowie, zostałyśmy zaczepione przez lokalnego włóczęgę i dostałyśmy propozycje kupienia marihuany. Machnęłyśmy ręką i pobiegłysmy w strone metra, bo nadchodził czas spotkania Basi z Jasiem. Basia wysiadła na Picadilly a ja pojechałam do R.K. na Hounslow. Jednak tu pojawił się kolejny problem. Nie mam klucza do mieszkania R.K., a powiedziałam mu, że wróce ok. 23:00, a była dopiero 20;00! Zazwyczaj jak mówiłam mu, o której wracam, chwile wczesniej schodził i otwierał mi drzwi do klatki schodowej na dole, zebym potem spokojnie mogla dojsc pod jego drzwi i zapukac. Teraz jednak, jak jestem przed czasem, nie mam ani grosza na komórce, nie mogę nic zrobić. Mogłabym rzucać kamykami w okno, ale nie chciałam przeszkadzać R.K. (w końcu były walentynki, a do R.K. przyjechał kolega. Nie wiem co go z tym kolegą łączy, bo go dobrze jeszcze nie znałam , ale tajemnicą nie jest że R.K. jest gejem. Więc wolałam nie ryzykować i nie przeszkadzać w ten walentynkowy wieczór). Poszłam do dużego supermarktu w sąsiedztwie- Morrisson, i łaziłam po nim, aż go zamknęli - do 21:00. Sklep zamknęli, a ja wróciłam pod mieszkanie R.K. Podeszlam pod klatkę schodową sprawdzic, czy juz czasem przypadkiem mi nie otworzyl ich drzwi. I wtedy zobaczyłam dzwonki do mieszkań. Sprawdziłam w kalendarzu, że numer jego mieszkania to 2. Więc zadzwoniłam. Ale zero odzewu. Stwierdziłam, że pewnie dzwonek jest popsuty i siadłam na krawężniku przed budynkiem. Wyjęłam aparat i zaczęłam oglądać wszystkie zdjęcia które zrobiłam przez kilka dni wyjazdu. Potem wymyśliłam, że wyślę esemesa SOS mojej mamie (jest taka opcja w Orange). Moja mama odczytując takiego esemesa, wystraszona oddzwoniłaby od razu do mnie a ja powiedziałabym żeby ona zadzwoniła do R.K., żeby ten otworzył mi drzwi. Plan był fantastyczny, ale nie pamiętałam numeru na jaki trzeba owy esemes SOS wysłać. Pewnie. Pewnie, że próbowałam, ale nic z tego. Powoli robiło mi się coraz zimniej, coraz więcej osób zatrzymywało się przy mnie i pytało czy wszystko okej, a sąsiad z domu obok wyglądający na nie do końca normalnego, siedział w oknie, palił jednego papierosa za drugim i tępo we mnie patrzył. Zaczynałam się bać. Podeszłam pod drzwi i zaczęłam dzwonić znów, do godzinę wcześniej odkrytego dzwonka. Dzwoniłam chwile i tracąc resztki nadziei , siadlam na krawężniku. W miedzy czasie stwierdziłam, że to chyba najgorsze walentynki mojego życia. Już było koło 22:00 . Po chwili znów wstałam podeszłam do dzwonka nacisnęłam go i trzymałam przez pół minuty non stop. Nie minęła chwila, a tu R.K. stanął w drzwiach i mówi do mnie " Ooo! Cyśka! Co tak wcześnie? Miałaś być po 23:00! Długo czekasz? Ten dzwonek się zacina.."! Powiedziałam tylko "nie, nie.. 10 minut stałam.." . R.K. "Oszalałaś! Czemu marzłaś, trzeba było walić drzwami i oknami.. " *no comment*. Weszłam do środka, dostałam pyszną obiado-kolację, napisałam walentynkowego esemesa do D. z internetu, dostałam lampkę wina od R.K. i siedzieliśmy kilka godzin w trójkę gadając tak i pierdołach jak i o rzeczach bardzo poważnych! Ale przyznać się nie przyznałam, że stałam dwie godzin jak ten kołek pod domem. To był naprawdę BARDZO miły wieczór. Mimo wszystko! haha! Mimo, że cały wieczór walentynkowy spędziłam na 'nieprzeszkadzaniu innym w walentynkach'.

15.02 (środa)
Dzień wjazdu. Obudziłam się, wykąpałam, spakowałam, pożegnałam z R.K. i jego kolegą. Podziękowałam za gościnę (bo naprawdę było za co! Sądzę, że na pewno mi się trochę przytyło po tym all inclusive! ) . I pojechalam do centrum gdzie spotkalismy sie z B. i J. kupiliśmy paczkę malinowych pączków i zaczęliśmy szukać najlepszego i najtańszego dojazdu do lotniska. Gdy po kilku godzinach dostaliśmy sie tam, jeszcze kilka godzin czekaliśmy na (chwilę opóźniony przez śnieżycę w Katowicach) samolot. Wylecieliśmy z Luton koło 21:00 - 22:00. Po północy bylismy w Katowicach, a w Krakowie przed 3;00 w nocy. Basia z Jasiem pojechali do swoich mieszkanek a ja postanowiłam przez ponad dwie godziny odważnie czekać na bus do Lublina do 5:30!. Dworzec autobusowy był zamknięty, czekałam w dworcowej zimnej poczekalni, wielkości mojego pokoju. Razem ze straszą panią, młodą dziewczyną i grupą nieprzyjemnie pachnących bezdomnych. Było mi bardzo zimno i bardzo śmierdząco. Prz tym bałam się przeokrutnie. Nie wiedziałam co ze sobą zrobić. Żeby nie patrzeć na bezdomnego chłopaka, który opowiadał swojej około 80 letniej towarzyszce, o tym, jak gwałcił jakąś dziewczynę na dyskotece i o tym co robił w celi więziennej, pisałam w swoim kalendarzu. Pisałam, że się boję, i że chce żeby czas szybciej leciał. Pisałam nawet "bla bla bla" byle by nie zwracać na siebie uwagi i niczym ich nie zdenerwować. Miałam takiego cykora, że myślałam, że zaraz zejdę. Zastanawiałam się, z jakiego powodu ten chłopak był w więzieniu, czy kogoś zgwałcił, czy zabił, czy coś ukradł, czy pobił. ŻADNA z tych odpowiedzi mnie nie satysfakcjonowała. Trzymałam swój bagaż między nogami, żeby nikt mi go nie wyrwał, stałam w lodowatej kałuży po roztopionym śniegu w tej poczekalni i chowałam nos głeboko w szalik, żeby nie czuć unoszącego się w powietrzu smrodu. Myślałam o tym, że jeszcze dzień, czy dwa dni temu łaziłam sama po wielkim niebezpiecznym Londynie i ani przez chwilę nie bałam się tak, jak w Polsce w której byłam od dwóch godzin. Bus przyjchał juz koło 5:00. Szybko do niego wbiegłam, kupilam bilet, siadłam w fotelu i obudziłam sie dopiero na miejscu w Lublinie koło 12:00 w południe. W Lublinie wsiadłam do mpk i pojechałam przytulić swojego D. za którym strasznie się w międzyczasie stęskniłam.

Więc tak właśnie mniej więcej wyglądała moja wycieczka. Mnóstwo przgód i ja w jednym z najpiękniejszych miast na ziemi!

UFF! KONIEC NAJDŁUŻSZEJ NOTATKI EVER. CZYTAM I PUBLIKUJĘ! : )
*chyba trochę przesadziłam, ze szczegółowością i obszernością, ale wybaczcie, stęskniłam się za pisaniem tu, miałam za dużo czasu wolnego dziś wieczorem!*

8 komentarzy:

  1. Marcysia, mam dla Ciebie taki plan:
    Zwiedzasz najpiękniejsze miasta Europy, spisujesz swoje doświadczenia i przygody i wydajesz książkę!!! Zdecydowanie tak!
    Jestem zachwycona Twoją relacją i chętnie usłyszałabym o tym wszystkim jeszcze raz na żywo ;))

    OdpowiedzUsuń
  2. Niesamowite przygody miałas. Widze, ze Londyn zaskakuje 'swoja nieprzewidywalnoscią' wszystkich. Pamietam, ze mnie na ulicy zaczepil jakis podejrzany typ, proponując mi występ w teledysku, po czym na moich oczach zgarnela go policja. Londyn jest cudowny, ale chyba sama bym sie tam nie wybrala. Nie ma to jak z przyjaciółmi :) pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  3. Świetnie, Świetnie, Świetnie! :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Stęskniłam się za Twoimi notatkami!! codziennie sprawdzam:) naprawdę ciekawie piszesz. no i za zdjęciami! czy R.K. to wujek z notatki o trzech historiach miłosnych? kiedyś taką napisałaś...:)

    pozdrawiam ciepło!!:)

    Kamila

    OdpowiedzUsuń
  5. Kamila - tak! to ten sam R.K. : )) W sumie byłam ciekawa, czy ktoś skojarz te dwie historie. (to byla notatka walentynkowa z ubiegłego roku!:))

    Pola- Kochana! Z tą książką to chyba przesadziłaś!:*

    OdpowiedzUsuń
  6. Ale super, że znowu piszesz! Cieszę się, że udał Ci się wyjazd i sama mam skrytą nadzieję, że także zobaczę to miasto! Pozdrawiam, trzymaj się cieplutko i pisz częściej! :-)

    OdpowiedzUsuń
  7. Super, ale Ci zazdroszczę.! Też chciałabym się wybrać do Londynu... Nie mam pojęcia jak to robisz że znajdujesz kasę i czas na wszystko... Nie bałaś się sama chodzić po Londynie???

    OdpowiedzUsuń
  8. przeczytałam lońdyńską przygodę i niezmiernie urzekly mnie sytuacje patowe i brak środków na komórce - też tak zawsze mam! :D
    pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń