"Niedziela, ok. 30.09.2016 *
Dostałam kiedyś od Amelii podziurawiony kamień. Przywiozła go z Finlandii z jakiejś wyspy. Na tej wyspie podobno, Tove Jansson pisząc Muminki - inspirowała się przyrodą. Kiedyś na tą wyspę spadł meteoryt i w miasteczku jest wielka dziura, którą przyjeżdżają sfotografować dzicy turyści.
Amelia mówiła że siedzieli sobie przy morzu i patrzyli w dal, a na wodzie pływały łabędzie. Przez kilka godzin ich rozkołysane głowy zwrócone były w stronę horyzontu. Amelii teoria jest taka, że Tove wymyślając postaci hatifnatow, inspirowała się dlugimi szyjami tych ptaków. Ten podziurawiony kamień znaleźli właśnie tam. Amelii ojczym powiedział, że to kosmicka biżuteria, która spadła razem z meteorytem . Teraz siedzimy nad oceanem. Serfowalismy. Tu też jest pełno dziurawych kamieni.
[dopisek z boku pofalowanej od wody kartki]
Surfowanie na prawdę mi się spodobało i czuję, że byłabym w tym dobra. Asia dziś wyjeżdża. Palestyna uprawiała seks na plaży. Sprzęt pożyczyliśmy od gościa z ksywą Yellow. Około 50 lat, krzywe zęby, wielkie ramiona, duży brzuch i wąski tyłek, który doskonale prezentuje jak spodnie spadają mu z dupy. Chodzi w szelkach i spranej zgniło-zielonej koszulce z piracka flagą. Poplatane wiatrem włosy, wypłukane ma ze wszystkiego co zdrowe. Słońcem i słoną wodą. W jego kanciapie wiszą zdjęcia z jego młodości, z jakiegos konkursu serferskiego w Meksyku. Fajnie byłoby się się nim zaprzyjaźnić."
*oczywiście pomyłka, -rok był 2017
niedziela, 24 grudnia 2017
piątek, 15 grudnia 2017
historia o smutnym fotografie
Po powrocie nagromadziło mi się bardzo dużo papierkowej roboty i sporo "dorosłych" obowiązków. W między czasie zgubiłam dowód i prawo jazdy- to po pierwsze. Od dwóch lat nie odebrałam jeszcze dyplomów ze studiów- to po drugie. Jako już prawie trzydziestoletnia baba muszę zarejestrować w Urzędzie Pracy - to po trzecie.
Czułam się jakbym przyszła przebrana za Myszkę Miki jak w ubiegłym roku po raz pierwszy przekroczyłam wrota do Urzędu Pracy w Lublinie. Czekałam dwie czy trzy godziny w kolejce a wyszłam po trzech minutach z karteczką-klejką z logiem Miasta Lublin i notatkami co muszę wziąć ze sobą następnym razem oprócz ślicznego uśmiechu i dowodu osobistego. Pani zza biurka patrzyła na mnie, jakbym na głowie miała jakiś głupi kapelusz albo swastykę narysowaną na czole. Na pewno z niechęcią ale zaryzykowałabym też stwierdzeniem, że z odrazą - jak wyciągałam dowód osobisty z puszki po cukierkach, która zastępuje mi portfel. Poczułam jakbym się zderzyła się z ciężarówką. Jakbym próbowała zrobić pierwszy krok w dorosłe życie i potknęła się się na własnym sznurowadle. Nic nie wiedziałam.
- Skończyła Pani jakieś studia?
- Tak. Dwa kierunki. -odpowiadam z dumą.
- Poproszę dyplom.
- Nie mam.
- Dlaczego?
- Nie wiem.
- W grudniu gdzie pani pracowała?
(i tu kobieta spisuje moje nazwisko z dowodu i wklepuje w system. W komputerze rozwija jej się cała lista prac, które wykonywalam. O których pamiętam tyle, że ciągle pracowałam, raz tu raz tam, czasem i tu i tam w tym samym czasie, ale nigdy nie zatrzymywałam żadnych papierów, dokumentów, umów. Traktowałam je jak śmieci bo pracowałam tylko po to, żeby mieć za co zapłacić za mieszkanie, nakarmić koty i kupić co najwyżej wino i parę szmat w ciuchlandzie.)
- Nie wiem.
Ja nie wiem nic. Nie wiem co mogę powiedzieć co nie. Czy zaraz na sygnałach nie przyjedzie policja? Przecież często nielegalnie pracowałam w tych wszystkich "barówach". Nie jestem w stanie powiedzieć w której pracy miałam umowę w której nie. Ile czasu gdzie pracowałam. Nie pamiętam. Okazało się, że muszę mieć przy sobie dyplomy plus wszystkie swoje umowy lub zaświadczenia z miejsc w których pracowałam. Dodatkowo, jak chcę robić staż w Lublinie - muszę być tu zameldowana. Nie wiedziałam, że to tak wygląda i nie myślałam, że moje życie wygląda jakoś dziwnie. Po prostu je przeżywałam. A czułam się jakbym przez ten czas była w kosmosie. Wiedziałam tyle że przez te dwa lata zamiast odbierać dyplomy zjechałam dwa razy zygzakiem Francję. Zjechaliśmy wybrzeże Hiszpanii, i wjechaliśmy w jej głąb. Jeździliśmy po wielkich tłocznych miastach i pustkowiach Portugalii. Zjeździłam z plecakiem na plecach, autostopem całe Włochy i Ukrainę wzdłuż i wszerz. Eksplorowałam najodleglejsze zakątki Izraela i Palestyny poznając i zaprzyjaźniając się z mieszkańcami. Związałam się sercem z Obozem dla Puszczy Białowieskiej i spędziłam tam dwa tygodnie ostatniego miesiąca. Ostatniego miesiąca przed ostatnim wyjazdem z Lublina. Brałam udział w blokadzie i zaczęłam bardziej świadomie, jako obywatel, patrzeć na wiele spraw. Przeczytałam masę książek, zaczęłam interesować się polityką i czytać gazety. Przestałam być zbieraczem i zaczęłam wyrzucać, w pewnym momencie już maniakalnie wyrzucać niepotrzebne rzeczy. Byłam na kilku festiwalach filmowych i nadrobiłam braki w nieobejrzanych filmach. Ale czemu nie odebrałam dyplomu? Nie wiem.
Na razie wróciłam i jestem otwarta na wszytskie pomysły, które głowa mi podsuwa. Myślę, żeby się ubiegać w jakiejś lubelskiej instytucji kulturalnej o staż. Więc będę musiała, może tym razem bardziej przygotowana, zderzyć się po raz drugi z INSTYTUCJĄ URZĘDU PRACY.
Dlatego, że te wszystkie urzędy i dokumenty to nie tylko strata (srata-tata) czasu i nerwów ale i strata pieniędzy, postanowiłam trochę zaoszczędzić. Zdjęcia do dyplomu zrobił mi Seweryn. Wyczytałam wszystko co i jak. Że zdjęcie ma dość swobodne ramy. Tło musi być jednostajne, ja buzię muszę mieć obróconą bokiem, a wymiary mają być 4,5x6,5. I to tyle. Nic trudnego. A, że 4,5 razy dwa to 9, a 6,5 razy dwa to 13. Więc 4 zdjęcia zmieszczą się na najmniejszym formacie zdjęcia do wydruku. Na formacie 9x13. W domu wszystko poustawiałam, Seweryn w Photoshopie usunął mi kolczyk (bo pani w dziekanacie, powiedziała, że absolutnie zabronione są kolczyki w twarzy na dyplomie). Wszystko było Fertig! Zapisałam zdjęcie na nośnik, i nieszczęśliwie nazwałam je DYPLOM.
Poszłam do fotografa na Zielonej. Młody chłopak stał za ladą i przywitał mnie z uśmiechem. Na szklanej półeczce za nim stało mnóstwo eksponatów w formie starych analogowych aparatów i długich, szklanych obiektywów. Za mną, na ścianie - zdjęcia ślubne sprzed 20 lat, zrobione najprawdopodobniej na zapleczu tego zakładu z palmą w doniczce i fototapetą, przedstawiająca średniowieczy zamek, w tle. Grzebiąc w torbie, mruknęłam że chce wydrukować dwa zdjęcia które mam na pendrajwie.
- Macie rozmiar 9x13 wydruków?
- Tak.
- To super.
- Które to zdjęcie.
- O to. To podpisane dyplom. Dwie odbitki. Ile to będzie?
- 2 złote.
Chłopak zniknął w drugim pomieszczeniu. Widziałam, że wrzuca moje zdjęcia na jakiś program, przez 5 minut coś tam grzebał. Po chwili pryszedł i mówi
- Wydrukowałem jeszcze tak, jak zazwyczaj drukujemy zdjęcia do dyplomu. Wie pani co... fotografia umiera. Niedługo będziemy jak szewcy. Ja znam te wymiary na pamięć. I podnosząc żeliwne, ciężkie narzędzie do wycinania małych prostokącików, mówił
- O, to proszę pani, jest do legitymacji szkolnej. Podniósł kolejne z innym kolorem rękojeści
- O, a to proszę na przykład- do dowodu. Ja to znam. Ja to wiem na pamięć. Ale i tak wymrzemy. - powiedział smutnym głosem, bez nuty nawet pretensji. Poszedł na zaplecze.
Wrócił po chwili, trzymając w ręku cztery odbitki, na każdej po dwa zdjęcia wyśrodkowane, nie tak jak ja ustawiłam przed przyjściem. Porozcinał je na jakimś programie i wydrukował zdjęcia, tak jak zazwyczaj drukuje je do dyplomu. Zatkało mnie. Stałam bez słowa a on wyciągnął gilotynkę i przycinał srebrzystym ostrzem, zdjęcie do odpowiednich wymiarów.
- Coraz więcej osób robi jak pani. Coraz więcej osób ma dostęp do aparatu, do programów. Może i to ma sens, po co 40 złotych wydawać? Bo tyle, wie Pani, kosztują u nas zdjęcia do dyplomu. Po co 40, jak można dwa złote zapłacić. - zaczął wkładać zdjęcia do specjalnej małej, śnieżnobiałej koperty, trzymając je za krawędzie, żeby nie zostawić na papierze fotograficznym linii papilarnych.
- Wydrukowałem tak, bo to z przywyczajenia, i wiadomo będzie że dobrze. - cisza - Może powinniśmy zmienić ceny? - kontynuował monolog - ale też nie ma jak bo takie są standardy w całej Polsce, nie możemy ich zmieniać jako zakład to by było nie w porządku wobec innych zakładów. I po chwili ciszy - znów to samo - My wymrzemy.
Podał mi kopertę, a na ladzie połyskiwała dwuzłotówka wypolerowana przez moją kieszeń. I NAGLE WYLECIAŁY ZE MNIE SŁOWA. Próbowałam coś mówić, że może trzeba skupić się na fanatykach którzy kochają fotografię analogową i jako eksperci kolekcjonować i sprzedawać sprzęt. Czułam, że się pogrążam -To może ja zapłacę więcej? - dodałam na koniec, ale on już nic nie odpowiedział.
Do czego ten świat dąży. Czemu ja tu stoję i jestem oprawcą? Ale ze mnie kapitalistyczna, bezczelna świnia - pomyślałam. Rozumiałam go i nie wiedziałam co mogę zrobić. A osiem beznamiętnych moich twarzy w moim plecaku, prześwietlało materiał i patrzyło mi prosto w oczy chcąc wzbudzić we mnie jeszcze większe wyrzuty sumienia.
Czułam się jakbym przyszła przebrana za Myszkę Miki jak w ubiegłym roku po raz pierwszy przekroczyłam wrota do Urzędu Pracy w Lublinie. Czekałam dwie czy trzy godziny w kolejce a wyszłam po trzech minutach z karteczką-klejką z logiem Miasta Lublin i notatkami co muszę wziąć ze sobą następnym razem oprócz ślicznego uśmiechu i dowodu osobistego. Pani zza biurka patrzyła na mnie, jakbym na głowie miała jakiś głupi kapelusz albo swastykę narysowaną na czole. Na pewno z niechęcią ale zaryzykowałabym też stwierdzeniem, że z odrazą - jak wyciągałam dowód osobisty z puszki po cukierkach, która zastępuje mi portfel. Poczułam jakbym się zderzyła się z ciężarówką. Jakbym próbowała zrobić pierwszy krok w dorosłe życie i potknęła się się na własnym sznurowadle. Nic nie wiedziałam.
- Skończyła Pani jakieś studia?
- Tak. Dwa kierunki. -odpowiadam z dumą.
- Poproszę dyplom.
- Nie mam.
- Dlaczego?
- Nie wiem.
- W grudniu gdzie pani pracowała?
(i tu kobieta spisuje moje nazwisko z dowodu i wklepuje w system. W komputerze rozwija jej się cała lista prac, które wykonywalam. O których pamiętam tyle, że ciągle pracowałam, raz tu raz tam, czasem i tu i tam w tym samym czasie, ale nigdy nie zatrzymywałam żadnych papierów, dokumentów, umów. Traktowałam je jak śmieci bo pracowałam tylko po to, żeby mieć za co zapłacić za mieszkanie, nakarmić koty i kupić co najwyżej wino i parę szmat w ciuchlandzie.)
- Nie wiem.
Ja nie wiem nic. Nie wiem co mogę powiedzieć co nie. Czy zaraz na sygnałach nie przyjedzie policja? Przecież często nielegalnie pracowałam w tych wszystkich "barówach". Nie jestem w stanie powiedzieć w której pracy miałam umowę w której nie. Ile czasu gdzie pracowałam. Nie pamiętam. Okazało się, że muszę mieć przy sobie dyplomy plus wszystkie swoje umowy lub zaświadczenia z miejsc w których pracowałam. Dodatkowo, jak chcę robić staż w Lublinie - muszę być tu zameldowana. Nie wiedziałam, że to tak wygląda i nie myślałam, że moje życie wygląda jakoś dziwnie. Po prostu je przeżywałam. A czułam się jakbym przez ten czas była w kosmosie. Wiedziałam tyle że przez te dwa lata zamiast odbierać dyplomy zjechałam dwa razy zygzakiem Francję. Zjechaliśmy wybrzeże Hiszpanii, i wjechaliśmy w jej głąb. Jeździliśmy po wielkich tłocznych miastach i pustkowiach Portugalii. Zjeździłam z plecakiem na plecach, autostopem całe Włochy i Ukrainę wzdłuż i wszerz. Eksplorowałam najodleglejsze zakątki Izraela i Palestyny poznając i zaprzyjaźniając się z mieszkańcami. Związałam się sercem z Obozem dla Puszczy Białowieskiej i spędziłam tam dwa tygodnie ostatniego miesiąca. Ostatniego miesiąca przed ostatnim wyjazdem z Lublina. Brałam udział w blokadzie i zaczęłam bardziej świadomie, jako obywatel, patrzeć na wiele spraw. Przeczytałam masę książek, zaczęłam interesować się polityką i czytać gazety. Przestałam być zbieraczem i zaczęłam wyrzucać, w pewnym momencie już maniakalnie wyrzucać niepotrzebne rzeczy. Byłam na kilku festiwalach filmowych i nadrobiłam braki w nieobejrzanych filmach. Ale czemu nie odebrałam dyplomu? Nie wiem.
Na razie wróciłam i jestem otwarta na wszytskie pomysły, które głowa mi podsuwa. Myślę, żeby się ubiegać w jakiejś lubelskiej instytucji kulturalnej o staż. Więc będę musiała, może tym razem bardziej przygotowana, zderzyć się po raz drugi z INSTYTUCJĄ URZĘDU PRACY.
Dlatego, że te wszystkie urzędy i dokumenty to nie tylko strata (srata-tata) czasu i nerwów ale i strata pieniędzy, postanowiłam trochę zaoszczędzić. Zdjęcia do dyplomu zrobił mi Seweryn. Wyczytałam wszystko co i jak. Że zdjęcie ma dość swobodne ramy. Tło musi być jednostajne, ja buzię muszę mieć obróconą bokiem, a wymiary mają być 4,5x6,5. I to tyle. Nic trudnego. A, że 4,5 razy dwa to 9, a 6,5 razy dwa to 13. Więc 4 zdjęcia zmieszczą się na najmniejszym formacie zdjęcia do wydruku. Na formacie 9x13. W domu wszystko poustawiałam, Seweryn w Photoshopie usunął mi kolczyk (bo pani w dziekanacie, powiedziała, że absolutnie zabronione są kolczyki w twarzy na dyplomie). Wszystko było Fertig! Zapisałam zdjęcie na nośnik, i nieszczęśliwie nazwałam je DYPLOM.
Poszłam do fotografa na Zielonej. Młody chłopak stał za ladą i przywitał mnie z uśmiechem. Na szklanej półeczce za nim stało mnóstwo eksponatów w formie starych analogowych aparatów i długich, szklanych obiektywów. Za mną, na ścianie - zdjęcia ślubne sprzed 20 lat, zrobione najprawdopodobniej na zapleczu tego zakładu z palmą w doniczce i fototapetą, przedstawiająca średniowieczy zamek, w tle. Grzebiąc w torbie, mruknęłam że chce wydrukować dwa zdjęcia które mam na pendrajwie.
- Macie rozmiar 9x13 wydruków?
- Tak.
- To super.
- Które to zdjęcie.
- O to. To podpisane dyplom. Dwie odbitki. Ile to będzie?
- 2 złote.
Chłopak zniknął w drugim pomieszczeniu. Widziałam, że wrzuca moje zdjęcia na jakiś program, przez 5 minut coś tam grzebał. Po chwili pryszedł i mówi
- Wydrukowałem jeszcze tak, jak zazwyczaj drukujemy zdjęcia do dyplomu. Wie pani co... fotografia umiera. Niedługo będziemy jak szewcy. Ja znam te wymiary na pamięć. I podnosząc żeliwne, ciężkie narzędzie do wycinania małych prostokącików, mówił
- O, to proszę pani, jest do legitymacji szkolnej. Podniósł kolejne z innym kolorem rękojeści
- O, a to proszę na przykład- do dowodu. Ja to znam. Ja to wiem na pamięć. Ale i tak wymrzemy. - powiedział smutnym głosem, bez nuty nawet pretensji. Poszedł na zaplecze.
Wrócił po chwili, trzymając w ręku cztery odbitki, na każdej po dwa zdjęcia wyśrodkowane, nie tak jak ja ustawiłam przed przyjściem. Porozcinał je na jakimś programie i wydrukował zdjęcia, tak jak zazwyczaj drukuje je do dyplomu. Zatkało mnie. Stałam bez słowa a on wyciągnął gilotynkę i przycinał srebrzystym ostrzem, zdjęcie do odpowiednich wymiarów.
- Coraz więcej osób robi jak pani. Coraz więcej osób ma dostęp do aparatu, do programów. Może i to ma sens, po co 40 złotych wydawać? Bo tyle, wie Pani, kosztują u nas zdjęcia do dyplomu. Po co 40, jak można dwa złote zapłacić. - zaczął wkładać zdjęcia do specjalnej małej, śnieżnobiałej koperty, trzymając je za krawędzie, żeby nie zostawić na papierze fotograficznym linii papilarnych.
- Wydrukowałem tak, bo to z przywyczajenia, i wiadomo będzie że dobrze. - cisza - Może powinniśmy zmienić ceny? - kontynuował monolog - ale też nie ma jak bo takie są standardy w całej Polsce, nie możemy ich zmieniać jako zakład to by było nie w porządku wobec innych zakładów. I po chwili ciszy - znów to samo - My wymrzemy.
Podał mi kopertę, a na ladzie połyskiwała dwuzłotówka wypolerowana przez moją kieszeń. I NAGLE WYLECIAŁY ZE MNIE SŁOWA. Próbowałam coś mówić, że może trzeba skupić się na fanatykach którzy kochają fotografię analogową i jako eksperci kolekcjonować i sprzedawać sprzęt. Czułam, że się pogrążam -To może ja zapłacę więcej? - dodałam na koniec, ale on już nic nie odpowiedział.
Do czego ten świat dąży. Czemu ja tu stoję i jestem oprawcą? Ale ze mnie kapitalistyczna, bezczelna świnia - pomyślałam. Rozumiałam go i nie wiedziałam co mogę zrobić. A osiem beznamiętnych moich twarzy w moim plecaku, prześwietlało materiał i patrzyło mi prosto w oczy chcąc wzbudzić we mnie jeszcze większe wyrzuty sumienia.
środa, 13 grudnia 2017
wtorek, 12 grudnia 2017
moja Palestyna
Joni Mitchel - Both Sides Now
W posiadaniu psa kocham to, że jestem na Ty z inną przestrzenią świata, której bym w życiu nie poznała, gdyby nie OWO POSIADANIE. Czasem wychodzę na spacer o niespodziewanej porze, o której nigdy sama bym nie wyszła. Czasem włóczę się bez sensu przez kilka godzin Na przykład wczoraj. Wyszłam koło północy, choć myslałam, że kończę czytać jeden artykuł w Wysokich Obcasach i kładę się spać. Palestyna jednak spojrzała na mnie proszącym wzrokiem i wyszłyśmy. Po kilku minutach zaczął padać śnieg i znalazłam się w śnieżnej kuli z amerykańskich filmów. Świat wyglądał jak w bajce. Rano nie było śladu po śniegu. Dziś o poranku, na błoniach poznałam starszą panią, która również była na spacerze z psem. W czasie jak miałam załatwiać sprawy z dokumentami w Urzędzie Pracy, poprzez niespotykanie szczegółową historię dowiedziałam się jak przez pewnego 'sukinkota' pani Ela - moja nowa koleżanka - stała się kociarą. Od kilku dni mieszkam z nią na ulicy, którą właśnie odkrywam na nowo, a zawsze myślałam, że znam już na pamięć.
Podczas naszej tegorocznej podróży, dzięki Palestynie, zawsze budziłam się jako pierwsza. Jako jedyna u Cat i Sama (-klik-) w Portugalii codziennie widziałam wściekle czerwony wschód słońca. Był dokładnie o 6:45. Dzięki Palestynie poznałam nocną Stronę Santiago de Compostela, i tylne wejście do naszej ulubionej knajpy śmierdzącej oliwkami. We Francji jakaś elegancka pani wyciągnęła z torby jeszcze ciepłą bagietkę i dała kawałek Palestynie, żeby wywalczyć jej uwagę.
Moje ukochane zdjęcie wyjazdu / fot. Kaśka -klik-
Dzięki niej poznałam poranną Lizbonę. Zawsze budzę się jak ona zaczyna się kręcić. Wiem wtedy, że to znak że musi natychmiast wyjść. Więc jak bardzo by mi się spać nie chciało, to zawsze wstaję. Pamiętam taki poranek w Lizbonie. My z Sewerynem spaliśmy w aucie przy porcie a cała reszta w mieszkaniu wynajętym z Air bnb. Jak Palestyna wstała, ubraliśmy się i poszliśmy do mieszkania obudzić resztę bandy. Skończyło się na tym, że Seweryn dołączył do grona leżakujących a ja w swojej długiej i najkolorowszej z całej kolekcji spódnicy (jej wzór przypomina kuchenną ceratę w sztuczne kwiaty) i wielkim, lekkim, pomarańczowym jak mandarynka swetrze nałożonym na nagą górę, wybiegłam z Palestyną na zwiedzanie miasta. Szłam gdzie prowadziła mnie smycz. Zatrzymałam się w jakieś przypadkowej kawiarni na poranne espresso, a ludzie zaczepiali mnie tylko ze względu na psa i aurę kolorowej spódnicy. Jakiś starszy pan na motorowerze puści mi oczko, a pies zaprowadził mnie na ulicę "prania publicznego", gdzie miedzy kamienicami, nisko wisiały komunalne sznury na bieliznę a w powietrzu pachniało świeżym praniem. Raz Palestyna zaczęła biec za kotem, a ja o mało nie pogubiłam klapek próbując za nią nadążyć. Innym razem jak na chwilę spuściłam ją ze smyczy rzuciła się w pogoń za gołębiem, przez co musiałam ją gonić slalomem między kawiarnianymi stolikami. Wszyscy w knajpie się śmiali. Kiedyś zaprowadziła mnie do kosza na śmieci na którym znalazłam mnóstwo fantów po kimś, kto najprawdopodobniej postanowił zacząć nowy rozdział w swoim życiu, albo się wyprowadzał. To ona doprowadziła mnie do skrzynek pełnych trochę przejrzałych warzyw zostawionych przez kupców na placu targowym. ;-) Z Palestyną w nocy szłam w miastach do obskurnych ubikacji, umyć zęby i buzię. Bez niej bałabym się. A przy okazji spcerów, zawsze mogłam iść z nią, przyczepić ją do szlufki dżinsów i czuć się bezpiecznie, bo jak w nocy usłyszy byle szmer -zaczyna warczeć i udaje dwa razy większą niż jest.
W Puszczy przez Palestynę poznałam psiarzy, zaprzyjaźniliśmy się z Małpą i Twixem. Łaziliśmy na poranne spacery we mgle po pusczańskich polanach. Dzięki niej znam dziesiątki wzruszających historii psiarzy z całego Lublina.
W Puszczy przez Palestynę poznałam psiarzy, zaprzyjaźniliśmy się z Małpą i Twixem. Łaziliśmy na poranne spacery we mgle po pusczańskich polanach. Dzięki niej znam dziesiątki wzruszających historii psiarzy z całego Lublina.
fot. Kaśka -klik- |
poniedziałek, 11 grudnia 2017
zapiski z podróży cz. 3
" 06.11.2017, Praia da Tocha
Jak ruszaliśmy w drogę, w planach mieliśmy ognisko. BO nie jedziemy do żadnego większego miasta. Więc pewnie będziemy w głuszy. BO dawno nie było ogniska. I po trzecie: BO w samochodowej kuchence kończy się nam gaz. A więc na ogniu zrobimy kolację. Zanim dojechaliśmy, kilometry drogi przemierzaliśmy mijając ruiny spalonego sosnowo-eukaliptusowego lasu. Krajobraz wyglądał księżycowo. Dziwnie. Przerażająco. Na całej powierzchni ziemi był popiół a z połaci popiołu wyłaniał się las czarnych totemów. Biało-szary popiół na ziemi i czarne popalone drzewa bez gałęzi sprawiały wrażenie jakby była zima. Dzień był wyjątkowo wietrzny i zimny. W otoczeniu tego dramatycznego krajobrazu jechaliśmy mniej-więcej półtorej godziny. Szmat czasu i szmat przetrzeni. Zjechaliśmy do najbliższego, pierwszego po spalonym lesie, miasteczka. Miasteczko też było niepokojące. Przypominało mi scenerię "Roku Królika" Joanny Bator tylko akcja działa się nie w Ząbkowicach Śląskich a gdzieś w Portugalii przy wybrzeżu Atlantyku. Po ulicach nie jeździły żadne samochody nie chodzili ludzie. Jeden, jedyny człowiek, którego widzieliśmy, patrzył za naszym samochodem jak za widmem. Wiał wiatr. Chłopcy, którzy zawsze dbają o dobrą atmosferę - Dadzio i Seweryn - spisali się i tym razem! Dadzio jako przyszły scenarzysta - włączył muzykę poważną a Seweryn - ogrzewanie w samochodzie. ;-)
Mijaliśmy stare nieczynne sklepy, puste place targowe i parkingi. Okazałe wille i piętrowce zwieńczone łukami, pewnie zapełnione sezonowo przez surferów, teraz puste i niezamieszkałe przez nikogo. Światło nie świeciło się w żadnym oknie. Na żadnym balkonie nie stał rower ani suszarka na bielizną. Nie było kwiatów. Przy plaży biblioteka. Architektura w nowoczesnym stylu z oknami skierowanymi w stronę oceanu. Też zamknięta. Mały dzwoniący z daleka domek, wyglądający jak przystań bezdomnego. Bez sąsiedztwa. Po środku niczego. Jak jakaś ekscentryczna pustelnia zrobiona z drewnianych pali i opon. Ogrodzenie z plastikowych butelek powieszonych na sznurku i starych, bladożółtych, zmytych przez słoną wodę bojek. Bojek które skrzela zamieniły na płuca, i choć próbowały - nie przeszły na emeryturę. Nadal strzegą granic. Butelki obijały się o siebie nieregularnym rytmem przez co cały ten punkt był swoistego rodzaju wiatrołapem. Pobrzmiewał pustym, głuchym dźwiękiem jak bambusowe dzwonki wietrzne. Zatrzymaliśmy się na chwilę przy wydmach porośniętych suchymi, kującymi trawami. Przez wydmy pomaszerowaliśmy w stronę plaży. Wiało, a fale z wielkim hukiem obijały się o brzeg. Staliśmy na granicy wydm i piasku. Widok był piękny. Było już praktycznie ciemno, gdzieniegdzie jeszcze tylko, przy krawędzi nieba i horyzontu, przebijał się różowy kolor zachodzącego słońca. Wróciliśmy do samochodu. Atmosfera od jakiegoś czasu jest taka sobie. Widzimy piękne miejsca, ale nie możemy z nich skorzystać w stu procentach. Nie jesteśmy chyba tak zgrani jak się spodziewałam. Jak mi się wydawało. Przez co ciągle jestem przygnębiona i wolę się w ogóle nie odzywać. Bo choć planuję i "chodzę na palcach" i staram się być ostrożna, wszystko co nie powiem okazuje się być nie trafione. Choć staram się jak mogę znaleźć złoty środek i kompromis, zawsze okazuje się, że powiedziałam coś źle.
(...) Zrobiliśmy kolejną rundkę dookoła miasteczka. Wiedzieliśmy że ogniska już nie zrobimy. Wszędzie wydmy i suche trawy, a okolice kilometrów spalonego lasu nie były chyba dobrym otoczeniem dla ognia. Wyglądałoby to jak głupi nieodpowiedzialny żart turystów skierowany w stronę mieszkańców miasta, którzy ewidentnie mieli traumatyczne doświadczenia w te wakacje. Gdzieś w oddali zobaczyliśmy światełka dobiegające z okien knajpki. A więc znaleźliśmy swoje 'Twin Peaks', swój 'Przystanek Alaska' gdzie lokalna społeczność skupia się wokół jednego tętniącego swoim rytmem punktu. Serca miasta. Samochód zaparkowaliśmy na pustym parkingu koło baru.
Kaśka z Dadziem wzięli największy z naszych garnków i poszli do knajpy. Poszli poprosić o kranówę z kibla i podgrzanie jej do wrzenia na ich kuchence. Bo jesteśmy w podróży, jesteśmy głodni i gaz nam się kończy. Nikt z nas portugalskiego nie zna - tłumaczyli oczywiście na migi. Pani, z uśmiechem na ustach, zgodziła się. Reszta towarzystwa rozsiadła się w barze przy kieliszku Porto. Po 10 minutach Kaśka stała już w drzwiach samochodu trzymając, przez kwiecistą ściereczkę gospodyni baru, garnek z parującą wodą. Taki wrzątek postawiłyśmy na kuchence i ugotowałyśmy w nim makaron,który po 7 minutach był gotowy. To się nazywa ekonomia! W drugim garnku szybciutko udusiłam buraki ze świeżą bazylią, miodem i sokiem z całej pomarańczy. Ach! Pychota! Ugotowany makaron dodałam do gorących buraków, skroiłam trzy kulki mozarelli i posypałam mieszanką rukoli, szpinaku i bazylii. Wszystkim smakowało. Jedliśmy przy muzyce i świeczkach. Zmarznięci, w siedem osób w aucie Sewiego. Jedliśmy oczywiście z jednej michy. Na blacie oprócz świeczek stała filiżanka bez ucha wypełniona papryczkami piri-piri. Podgrzana nad świeczką papryczka była świetną przystawką do słodkiego, miodowego dania.
Barmanką w knajpie była starsza kobieta w okularach z przyklejonym do buzi uśmiechem. Plotkowała ciągle z sąsiadkami i robiła na drutach. Jeden z klientów siedział z papugą na ramieniu, a grupa starszych panów grała w karty. Wszyscy spoglądali raz po raz na wiszący na ścianie - jak krzyż w kościele - telewizor. Palestyna krążąca między stolikami nikomu nie przeszkadzała a kieliszek rozgrzewającego Porto kosztował 70 eurocentów. Telewizora nie widzieliśmy od miesięcy, więc hipnotyzował nas, choćbyśmy tego nie chcieli. Tym oto sposobem znaleźliśmy nową bazę. Świetlicę, w której spędziliśmy kolejne dni.
Trafiliśmy do niesamowitego miejsca. Po trzech dniach spędzonych w Porto, wszyscy odczuliśmy różnicę jak znaleźliśmy się poza granicami miasta. Porto jest piękne ale to właśnie w takich miejscach jak to w którym się znaleźliśmy powinna rozgrywać się akcja filmów przygodowych. Klimat i przyroda zmieniły się nieodwracalnie. Dotarliśmy do portugalskiej prowincji!"
Jak ruszaliśmy w drogę, w planach mieliśmy ognisko. BO nie jedziemy do żadnego większego miasta. Więc pewnie będziemy w głuszy. BO dawno nie było ogniska. I po trzecie: BO w samochodowej kuchence kończy się nam gaz. A więc na ogniu zrobimy kolację. Zanim dojechaliśmy, kilometry drogi przemierzaliśmy mijając ruiny spalonego sosnowo-eukaliptusowego lasu. Krajobraz wyglądał księżycowo. Dziwnie. Przerażająco. Na całej powierzchni ziemi był popiół a z połaci popiołu wyłaniał się las czarnych totemów. Biało-szary popiół na ziemi i czarne popalone drzewa bez gałęzi sprawiały wrażenie jakby była zima. Dzień był wyjątkowo wietrzny i zimny. W otoczeniu tego dramatycznego krajobrazu jechaliśmy mniej-więcej półtorej godziny. Szmat czasu i szmat przetrzeni. Zjechaliśmy do najbliższego, pierwszego po spalonym lesie, miasteczka. Miasteczko też było niepokojące. Przypominało mi scenerię "Roku Królika" Joanny Bator tylko akcja działa się nie w Ząbkowicach Śląskich a gdzieś w Portugalii przy wybrzeżu Atlantyku. Po ulicach nie jeździły żadne samochody nie chodzili ludzie. Jeden, jedyny człowiek, którego widzieliśmy, patrzył za naszym samochodem jak za widmem. Wiał wiatr. Chłopcy, którzy zawsze dbają o dobrą atmosferę - Dadzio i Seweryn - spisali się i tym razem! Dadzio jako przyszły scenarzysta - włączył muzykę poważną a Seweryn - ogrzewanie w samochodzie. ;-)
Spalony las, fot. Sewi (https://tylkosprawdzamkartografa.wordpress.com/ - i miejmy nadzieje, że wróci do publikowania, bo jest na prawdę dobry!) |
Mijaliśmy stare nieczynne sklepy, puste place targowe i parkingi. Okazałe wille i piętrowce zwieńczone łukami, pewnie zapełnione sezonowo przez surferów, teraz puste i niezamieszkałe przez nikogo. Światło nie świeciło się w żadnym oknie. Na żadnym balkonie nie stał rower ani suszarka na bielizną. Nie było kwiatów. Przy plaży biblioteka. Architektura w nowoczesnym stylu z oknami skierowanymi w stronę oceanu. Też zamknięta. Mały dzwoniący z daleka domek, wyglądający jak przystań bezdomnego. Bez sąsiedztwa. Po środku niczego. Jak jakaś ekscentryczna pustelnia zrobiona z drewnianych pali i opon. Ogrodzenie z plastikowych butelek powieszonych na sznurku i starych, bladożółtych, zmytych przez słoną wodę bojek. Bojek które skrzela zamieniły na płuca, i choć próbowały - nie przeszły na emeryturę. Nadal strzegą granic. Butelki obijały się o siebie nieregularnym rytmem przez co cały ten punkt był swoistego rodzaju wiatrołapem. Pobrzmiewał pustym, głuchym dźwiękiem jak bambusowe dzwonki wietrzne. Zatrzymaliśmy się na chwilę przy wydmach porośniętych suchymi, kującymi trawami. Przez wydmy pomaszerowaliśmy w stronę plaży. Wiało, a fale z wielkim hukiem obijały się o brzeg. Staliśmy na granicy wydm i piasku. Widok był piękny. Było już praktycznie ciemno, gdzieniegdzie jeszcze tylko, przy krawędzi nieba i horyzontu, przebijał się różowy kolor zachodzącego słońca. Wróciliśmy do samochodu. Atmosfera od jakiegoś czasu jest taka sobie. Widzimy piękne miejsca, ale nie możemy z nich skorzystać w stu procentach. Nie jesteśmy chyba tak zgrani jak się spodziewałam. Jak mi się wydawało. Przez co ciągle jestem przygnębiona i wolę się w ogóle nie odzywać. Bo choć planuję i "chodzę na palcach" i staram się być ostrożna, wszystko co nie powiem okazuje się być nie trafione. Choć staram się jak mogę znaleźć złoty środek i kompromis, zawsze okazuje się, że powiedziałam coś źle.
(...) Zrobiliśmy kolejną rundkę dookoła miasteczka. Wiedzieliśmy że ogniska już nie zrobimy. Wszędzie wydmy i suche trawy, a okolice kilometrów spalonego lasu nie były chyba dobrym otoczeniem dla ognia. Wyglądałoby to jak głupi nieodpowiedzialny żart turystów skierowany w stronę mieszkańców miasta, którzy ewidentnie mieli traumatyczne doświadczenia w te wakacje. Gdzieś w oddali zobaczyliśmy światełka dobiegające z okien knajpki. A więc znaleźliśmy swoje 'Twin Peaks', swój 'Przystanek Alaska' gdzie lokalna społeczność skupia się wokół jednego tętniącego swoim rytmem punktu. Serca miasta. Samochód zaparkowaliśmy na pustym parkingu koło baru.
Kaśka z Dadziem wzięli największy z naszych garnków i poszli do knajpy. Poszli poprosić o kranówę z kibla i podgrzanie jej do wrzenia na ich kuchence. Bo jesteśmy w podróży, jesteśmy głodni i gaz nam się kończy. Nikt z nas portugalskiego nie zna - tłumaczyli oczywiście na migi. Pani, z uśmiechem na ustach, zgodziła się. Reszta towarzystwa rozsiadła się w barze przy kieliszku Porto. Po 10 minutach Kaśka stała już w drzwiach samochodu trzymając, przez kwiecistą ściereczkę gospodyni baru, garnek z parującą wodą. Taki wrzątek postawiłyśmy na kuchence i ugotowałyśmy w nim makaron,który po 7 minutach był gotowy. To się nazywa ekonomia! W drugim garnku szybciutko udusiłam buraki ze świeżą bazylią, miodem i sokiem z całej pomarańczy. Ach! Pychota! Ugotowany makaron dodałam do gorących buraków, skroiłam trzy kulki mozarelli i posypałam mieszanką rukoli, szpinaku i bazylii. Wszystkim smakowało. Jedliśmy przy muzyce i świeczkach. Zmarznięci, w siedem osób w aucie Sewiego. Jedliśmy oczywiście z jednej michy. Na blacie oprócz świeczek stała filiżanka bez ucha wypełniona papryczkami piri-piri. Podgrzana nad świeczką papryczka była świetną przystawką do słodkiego, miodowego dania.
Barmanką w knajpie była starsza kobieta w okularach z przyklejonym do buzi uśmiechem. Plotkowała ciągle z sąsiadkami i robiła na drutach. Jeden z klientów siedział z papugą na ramieniu, a grupa starszych panów grała w karty. Wszyscy spoglądali raz po raz na wiszący na ścianie - jak krzyż w kościele - telewizor. Palestyna krążąca między stolikami nikomu nie przeszkadzała a kieliszek rozgrzewającego Porto kosztował 70 eurocentów. Telewizora nie widzieliśmy od miesięcy, więc hipnotyzował nas, choćbyśmy tego nie chcieli. Tym oto sposobem znaleźliśmy nową bazę. Świetlicę, w której spędziliśmy kolejne dni.
Trafiliśmy do niesamowitego miejsca. Po trzech dniach spędzonych w Porto, wszyscy odczuliśmy różnicę jak znaleźliśmy się poza granicami miasta. Porto jest piękne ale to właśnie w takich miejscach jak to w którym się znaleźliśmy powinna rozgrywać się akcja filmów przygodowych. Klimat i przyroda zmieniły się nieodwracalnie. Dotarliśmy do portugalskiej prowincji!"
poniedziałek, 4 grudnia 2017
zapiski z podróży cz. 2
" 07.11.2017 (gdzieś na plaży w Portugalii)
OPADAJĄ LIŚCIE Z PALM - TO JUŻ JESIEŃ NA HAWAJACH "
zapiski z podróży
"30.07.2017, Karnawał Sztukmistrzów
Trzeci dzień karnawału sztukmistrzów, mojego ulubionego wydarzenia w Lublinie a ja nie widzialam zadnego spektaklu. Zazwyczaj całe dnie spędzałam na starówce patrząc zjadając oczami tych pieknych uzdolnionych ludzi. To przez przygotowania do wyjazdu. Codziennie pracuję, żeby mieć za co jechać, wychodzę z pracy, ogarniam Palestynie wszystkie szczepienia żeby wyrobic Paszport, co tez kosztuje majatek. A bez tego nie wyjedzie z kraju. Jutro musimy się wyprowadzić z mieszkania. Więc pakowanie. W międzyczasie próbuje pomagac Sewiemu z autem. Dziś przyjeżdża Kuba i przychodzido nas Klaudia. Amelia jest w ciąży."
" Katowice, początek sierpnia 2-tysiące kto to wie
W 1987 moja mama urodziła pierwsze dziecko, potem postanowiła mieć kolejne i po 3 latach urodziłam się ja. A ja po dwudziestu latach życia postanowiłam w życiu się nie nudzić.
Podróżowanie starym Volkswagenem ma wiele plusów. Poszerza twoją wrażliwość, pasję do podróżowania i beztroskę. Jadąc czuję się jakbym miała na szyi starą lornetkę mojego ojca, przez którą świat zawsze wygląda inaczej. Patrzy się przez szyby jak przez zażółcone okulary. Wiesz, że taki samochód jest synonimem podróży i wolności. Drogi bez powrotu i bez powodu. Machają nam rowerzyści z sakwami. Na stacjach benzynowych pokazują nas sobie palcami. Jak przejeżdżamy miasta, przechodnie uśmiechają się. Spełniamy na własnych skórach ich marzenia z młodości. Bus zapakowany przyjaciółmi z psem wystawiającym pysk przez okno, jadący bez konkretnego celu. Co jakiś czas wyobrażam sobie nas jak wyglądamy z perspektywy. Jadąc tasiemkami górskich dróg, przy zachodzie słońca. Wesoły Bazyl z bagażem na plecach przemierza drogi pokasłując."
niedziela, 3 grudnia 2017
motto
Pamiętam jak moja mama po raz pierwszy powiedziała mi o tym czym jest motto. I że pisząc w szkole wypracowanie - zanim zacznę składaninę swoich zdań - mogę w cudzysłów włożyć tekst kogoś innego. Kogoś kto ugryzł ten sam problem który ja chciałabym podjąć. Zdanie, które trafia w punkt. Zdania które mają za cel wprowadzić osobę czytającą w odpowiedni nastrój i zmusić do przemyśleń.
Pamiętam dokładnie swój pierwszy raz z mottem! To było w podstawówce. Było to motto do mojej auto-charakterystyki, którą zadała nam wychowawczyni na języku polskim. Postanowiłam wtedy w swojej kilkuletniej głowie zainspirować się swoim starszym bratem i użyć tekstu Paktofoniki. (Bratem w tym czasie strasznie mi imponował i był fanem polskiego hip-hopu) "Jeśli kopiuję to tylko w punktach ksero, gdy ktoś powiela kogoś uważam go za zero (...)" i coś tam jeszcze o staruszki koralach i swetrach z anilany, haha! Byłam dzieckiem. Jednak potem już zawsze do każdego wypracowania do którego miałam czas się przyłożyć dokładałam motto.
" (...) Zobaczyłam ruchomą wstęgę, drogę, która wypływała poza kadr, poza świat (...) barki, płaskie wielkie łodzie które sunęły w obie strony, nie zważając na brzegi, na drzewa, na stojących na wale ludzi, traktowanych zapewne jako niestałe, niegodne uwagi punkty orientacyjne, świadków ich pełnego gracji ruchu. Marzyłam, żeby, gdy dorosnę, pracować na takiej barce, a najlepiej - stać się samą barką. (...)
Płynęła jak chciała, od dawna nie regulowana, skłonna do wylewów, nieobliczalna. (...) Przepływała, defilowała, zajęta swoimi celami ukrytymi za horyzontem. (...) Nie było można zawiesić na niej wzroku. (...) Zajęta sobą, zmienna, wędrująca woda, do której nigdy nie można wejść dwa razy, jak się później dowiedziałam. (...) co roku ktoś się w niej topił.
(...)
Stojąc na przeciwpowodziowym wale, wpatrzona w nurt, zdałam sobie sprawę, że - mimo wszelkich niebezpieczeństw - zawsze lepsze będzie to, co jest w ruchu, niż to, co w spoczynku; że szlachetniejsza będzie zmiana niż stałość; że znieruchomiałe musi ulec rozpadowi, degeneracji i obrócić się w perzynę, ruchome zaś - będzie trwało nawet wiecznie."
"Nie umiałam kiełkować. Nie ciągnę soków z ziemi, jestem anty-Anteuszem.* Moja energia bierze się z ruchu - z trzęsienia autobusów, z warkotu samolotów, z kołysania promów i pociągów"
"Nauczyłam się pisać w pociągach, hotelach i poczekalniach. Na rozkładanych stolikach samolotów. Notuję w czasie obiadu pod stołem albo w toalecie. Piszę w muzeum na schodach, w kawiarniach,w zaparkowanym na poboczu samochodzie. Zapisuję na skrawkach papieru, an pocztówkach, na skórze dłoni, na serwetkach, na marginesach książek. Najczęściej są to krótkie zdania, obrazki, ale czasem przepisuję fragmenty z gazet"
"Ziemia jest okrągła; nie przywiązujmy się więc do kierunków"
Olga Tokarczuk "Bieguni"
I niech to w takim razie będzie szaleńczo długie motto do moich zapisków z podróży, które będę publikowała.
* Anteusz - syn Posejdona i Gai. Dotknięcie ziemi jego matki przywracało mu siły.
Pamiętam dokładnie swój pierwszy raz z mottem! To było w podstawówce. Było to motto do mojej auto-charakterystyki, którą zadała nam wychowawczyni na języku polskim. Postanowiłam wtedy w swojej kilkuletniej głowie zainspirować się swoim starszym bratem i użyć tekstu Paktofoniki. (Bratem w tym czasie strasznie mi imponował i był fanem polskiego hip-hopu) "Jeśli kopiuję to tylko w punktach ksero, gdy ktoś powiela kogoś uważam go za zero (...)" i coś tam jeszcze o staruszki koralach i swetrach z anilany, haha! Byłam dzieckiem. Jednak potem już zawsze do każdego wypracowania do którego miałam czas się przyłożyć dokładałam motto.
*
" (...) Zobaczyłam ruchomą wstęgę, drogę, która wypływała poza kadr, poza świat (...) barki, płaskie wielkie łodzie które sunęły w obie strony, nie zważając na brzegi, na drzewa, na stojących na wale ludzi, traktowanych zapewne jako niestałe, niegodne uwagi punkty orientacyjne, świadków ich pełnego gracji ruchu. Marzyłam, żeby, gdy dorosnę, pracować na takiej barce, a najlepiej - stać się samą barką. (...)
Płynęła jak chciała, od dawna nie regulowana, skłonna do wylewów, nieobliczalna. (...) Przepływała, defilowała, zajęta swoimi celami ukrytymi za horyzontem. (...) Nie było można zawiesić na niej wzroku. (...) Zajęta sobą, zmienna, wędrująca woda, do której nigdy nie można wejść dwa razy, jak się później dowiedziałam. (...) co roku ktoś się w niej topił.
(...)
Stojąc na przeciwpowodziowym wale, wpatrzona w nurt, zdałam sobie sprawę, że - mimo wszelkich niebezpieczeństw - zawsze lepsze będzie to, co jest w ruchu, niż to, co w spoczynku; że szlachetniejsza będzie zmiana niż stałość; że znieruchomiałe musi ulec rozpadowi, degeneracji i obrócić się w perzynę, ruchome zaś - będzie trwało nawet wiecznie."
"Nie umiałam kiełkować. Nie ciągnę soków z ziemi, jestem anty-Anteuszem.* Moja energia bierze się z ruchu - z trzęsienia autobusów, z warkotu samolotów, z kołysania promów i pociągów"
"Nauczyłam się pisać w pociągach, hotelach i poczekalniach. Na rozkładanych stolikach samolotów. Notuję w czasie obiadu pod stołem albo w toalecie. Piszę w muzeum na schodach, w kawiarniach,w zaparkowanym na poboczu samochodzie. Zapisuję na skrawkach papieru, an pocztówkach, na skórze dłoni, na serwetkach, na marginesach książek. Najczęściej są to krótkie zdania, obrazki, ale czasem przepisuję fragmenty z gazet"
"Ziemia jest okrągła; nie przywiązujmy się więc do kierunków"
Olga Tokarczuk "Bieguni"
I niech to w takim razie będzie szaleńczo długie motto do moich zapisków z podróży, które będę publikowała.
* Anteusz - syn Posejdona i Gai. Dotknięcie ziemi jego matki przywracało mu siły.
piątek, 1 grudnia 2017
W drodze powrotnej zahaczyliśmy o Barcelonę. Pod miastem mieszka przyjaciółka Seweryna i mogliśmy spędzić u niej noc. Po ponad czterech miesiącach życia w podróży, była to dla nas nie lada wizja. Podczas pracy jako wolontariusze w Portugalii ( -klik- ) nie mieliśmy bieżącej wody. Myliśmy się przy pomocy garnka z ciepłą wodą i blaszanego kubeczka gdzieś w południe w słońcu na skraju eukaliptusowego lasu. Potem w trasie do Hiszpanii w zimnych już zbiornikach wodnych i na stacjach benzynowych a już od kilku dni spaliśmy w piątkę w aucie. Na dworze
bylo coraz zimniej.
Po pysznej kolacji i kilku kieliszkach Porto każdy wziął kąpiel a noc spędziliśmy pod miękką kołdrą w super-wygodnym łóżku. Rano zawieźliśmy Marinę do pracy. Marina pracuje jako grafik w jednym z biur w tłocznej uliczce Barcelony. My, w czasie jak ona siedziała przy biurku, buszowaliśmy po zakamarkach betonowej dżunglii . Ja, Seweryn, Kaśka i nieokiełznana Palestyna na smyczy. Bezwiednie śledziliśmy kroki bezdomych. Jeździli z wózkami z hiper-marketów i plądrowali przepełnione kosze na śmieci. Mieli w nich niezłe fanty, chętnie bym spędziła kilka dni trudniąc się tym samym zajęciem. Bogaci, próżni ludzie mieszkający w dużych miastach wyrzucają do kubłów nie lada skarby. Depcząc kloszardom po piętach trafiliśmy na założony przez młodych holendrów sklep z meblami i sztuką użytkową. Wielka oszklona witryna otwierała nam drzwi do wielkiej hali. Mapy, pięknie ilustrowane magazyny, 'zwierzęta' zamknięte pod szklanymi kloszami, wielkie lampy i meble z lakierowanej sklejki. Niskie fotele o fantazyjnych kształtach, wazony i biologiczne pomoce naukowe, w formie olbrzymich plansz z roślinnością Madagaskaru czy florą głębin oceanów. W większości był to dizajn około lat 70-tych. Między produktami znalazłam adapter i płyty oznaczone "IS NOT FOR SALE". Najpierw zobaczyłam okładkę a potem zrozumiałam. W głośnikach pobrzmiewała Alice Coltarane. Album Journey in Satchidananda. Przez chwilę, byłam w innym świecie.
piątek, 17 marca 2017
"Każdy ma serce, a więc każdy może go posłuchac" M. Musierowicz
Zbieram się do napisania długiej notatki. W przeciągu tego roku już kilka takich miałam w planach. (najpierw odkrywanie z Sewerynem Włoch, potem winobranie we Francji i wysokie alpy w ktróych przywitałam jesień, potem moja i Kazika podróż i zauroczenie się dobytkiem filmowym Kieślowskiego, kolejne wywołane klisze). Niestety, próby kończyły się na pomyśle w głowie i kilku zdaniach na papierze. Największy problem jest w tym że nienawidzę otwierać komputera. Od kiedy zamknęłam go po drugiej obronie, otworzyłam go dosłownie kilka razy. Myślę, że nie więcej niż mam palców w obu dłoniach. (A te obrony to ja chyba miałam ponad rok temu, dwa?) Fizycznie odczuwam, że mi niedobrze. Chce mi się wymiotować. Męczy mnie sama myśl ślęczenia przed kompem i jego niebieskim światłem. Usunięcie fejsbuka i wyrzucenie ze swojego życia komputera były najlepszymi decyzjami ubiegłego roku (w odróżnieniu do decyzji obcięcia głowy na zapałkę). Informacje i media załatwiam na smartfonie albo przy okazji jak ktoś obok ma otwarty komputer. Ale lubiłam wysyłać te myśli w wirtualny świat na bloga. Chciałabym nadal, od czasu do czasu znaleźć na to czas. Myślę, że nie zdążę dziś wrzucić tej konkretnej notatki ale mam inny szybki impuls, którym chciałabym się podzielić. Po męczącym dniu w pracy, dzwoniłam do wszystkich. Zaraz, nie teraz, później, potem. Wsiadłam więc na rower Kaśki, który zostawiła mi pod Talerzykiem, po drodze zahaczyłam o piekarnię w której kupiłam sobie dwadzieścia deko twarogowych mini-pączków (podobno w Radomiu - "kasztanków") . Nie zdejmując butów, wzięłam oszczędności z biurka - w sumie prawie 30 złotych. Wystarczy. Nakarmiłam koty i wybiegłam. O 17:20 miałam seans. Po raz pierwszy w życiu w kinie byłam sama.
Nie wiem jak to się stalo, że wcześniej mi to umknęło."Prowadź swój pług przez kości umarłych" to jedna z moich ulubionych książek. Pokochałam książki Tokarczuk w klasie maturalnej jak Basia mi podrzuciła "Prawiek i inne czasy", który ona połknęła w jedną noc. Potem był "Dom dzienny, dom nocny", który Basi mama wzięła z biblioteki i już poszło, i tak ze 4 lata temu na pewno - natrafiłam na "prowadź swój pług". Moja mama pożyczyła od Bożeny- swojej przyjaciółki. Bo zobaczyła nazwisko, pamiętała że ją lubię. (Pamiętam ten egzemplarz. Ksiązka była wygięta w specyficzny sposób - jak ją czytała musiała zawijać kartki do tyłu, jak w gazecie.) Potem książkę podrzuciłam mamie, a z dwa lata później, kupiłam ją Kaśce pod choinkę. Nawet w to Boże Narodzenie, myślałam, że chciałabym kupić mojemu bratu jakąś "moją" książkę. Żeby zobaczył troche świat mojej wyobraźni, to co mnie kręci w literaturze, mimo, że jego świat leży na innym biegunie. I pomyślałam, właśnie o "Prowadź...", że to idealny środek pomiędzy jego a moim światem. Że w tej magicznej obyczajowej codzienności jest ta akcja i zagadka. I żałuję, że zrezygnowałam z tego pomyslu, bo chciałabym, żeby Marcin najpierw przeczytał książkę, która jest zdecydowanie lepszą pozycją niż film. Ale film też. Siedziałam w kinie, śmiałam się i płakałam. Kilka razy. I bardzo mi się podoba ten obraz. Te lasy.Te mocne sceny. To przecież tak wygląda. I znam tez ludzi, którzy są prawie identyczni. I jak Duszejko, i jak ta druga- zła strona. Nie wiem jak to się stało, że mi to umknęło. Umknęło mi to, że "Pokot" film, stworzony w oparciu o jedną z moich ulubionych książek jest w produkcji. Jak usłyszałam miesiąc temu w radio, że lada dzień premiera, zadzwoniłam do mamy - ona już wiedziała. Nie chcę analizować. Podsumowując chcę polecić. Ale preferuję kolejność: książka a film dopiero potem jako sentymentalny powrót do tego świata. I polecam pójść czasem do kina samemu.
(Czytajmy książki, żeby zdążyć przed adaptacjami filmowymi, wtedy tego co widzieliśmy w głowie nikt nam nie zabierze! Ps. To prawda.)
Nie wiem jak to się stalo, że wcześniej mi to umknęło."Prowadź swój pług przez kości umarłych" to jedna z moich ulubionych książek. Pokochałam książki Tokarczuk w klasie maturalnej jak Basia mi podrzuciła "Prawiek i inne czasy", który ona połknęła w jedną noc. Potem był "Dom dzienny, dom nocny", który Basi mama wzięła z biblioteki i już poszło, i tak ze 4 lata temu na pewno - natrafiłam na "prowadź swój pług". Moja mama pożyczyła od Bożeny- swojej przyjaciółki. Bo zobaczyła nazwisko, pamiętała że ją lubię. (Pamiętam ten egzemplarz. Ksiązka była wygięta w specyficzny sposób - jak ją czytała musiała zawijać kartki do tyłu, jak w gazecie.) Potem książkę podrzuciłam mamie, a z dwa lata później, kupiłam ją Kaśce pod choinkę. Nawet w to Boże Narodzenie, myślałam, że chciałabym kupić mojemu bratu jakąś "moją" książkę. Żeby zobaczył troche świat mojej wyobraźni, to co mnie kręci w literaturze, mimo, że jego świat leży na innym biegunie. I pomyślałam, właśnie o "Prowadź...", że to idealny środek pomiędzy jego a moim światem. Że w tej magicznej obyczajowej codzienności jest ta akcja i zagadka. I żałuję, że zrezygnowałam z tego pomyslu, bo chciałabym, żeby Marcin najpierw przeczytał książkę, która jest zdecydowanie lepszą pozycją niż film. Ale film też. Siedziałam w kinie, śmiałam się i płakałam. Kilka razy. I bardzo mi się podoba ten obraz. Te lasy.Te mocne sceny. To przecież tak wygląda. I znam tez ludzi, którzy są prawie identyczni. I jak Duszejko, i jak ta druga- zła strona. Nie wiem jak to się stało, że mi to umknęło. Umknęło mi to, że "Pokot" film, stworzony w oparciu o jedną z moich ulubionych książek jest w produkcji. Jak usłyszałam miesiąc temu w radio, że lada dzień premiera, zadzwoniłam do mamy - ona już wiedziała. Nie chcę analizować. Podsumowując chcę polecić. Ale preferuję kolejność: książka a film dopiero potem jako sentymentalny powrót do tego świata. I polecam pójść czasem do kina samemu.
(Czytajmy książki, żeby zdążyć przed adaptacjami filmowymi, wtedy tego co widzieliśmy w głowie nikt nam nie zabierze! Ps. To prawda.)
Subskrybuj:
Posty (Atom)