piątek, 6 maja 2016

pomajówkowe medytacje.

Po powrocie z długiego weekendu ze Lwowa nie mogę przestać myśleć o tym, że chciałabym tam przez chwilę pomieszkać. Wynająć mieszkanie na miesiąc za pieniądze zarobione w wakacje i sobie lekko pożyć.  Tam mimo całego gwaru dużego europejskiego miasta ( bo tak, Lwów to wbrew pozorom duże europejskie miasto) jest tak płynnie, zielono i spokojnie. Jest tak prawdziwiej. Ciągle słyszysz wiatr i ten śpiewny język. Ciągle myślę o tej knajpce, w której nie udało nam się w końcu siąść. Po całym dniu maszerowania zakończonym  poszukiwaniami cmentarza orląt lwowskich, szukaliśmy knajpki w której moglibyśmy siąść, zjeść i napić się zasłużonego piwa. Knajpka o której piszę znajdowała się w obrębie starego miasta i mieściła się na końcu ślepej uliczki wypełnionej kawiarenkami i restauracjami. Było tam gwarno i głośno. Noc była ciepła. Poczułam się jakbym była na południu Europy. Może Chorwacja, może Włochy. Dwa stoły stały przy kamiennym murze.  Z nad głów ucztujących wisiały dwa żyrandole. Po jednym na stół. Tak właśnie wyobrażam sobie patio włoskiego wiejskiego domu. To nie miało nic wspólnego z modnymi knajpkami powstającymi teraz na terenie europy na pęczki. To był miks lubelskiej jezuickiej i zielonego talerzyka. A wszystko to wnioskuje po dwóch topornych drewnianych stołach, białym kamiennym murze i dwóch wiszących lampach. W głowie dorysowuje sobie kościelną świece na środku każdego stołu. Butelkę jakiegoś pysznego alkoholu i talerze w nieładzie. Ciągle myślę, że w najbliższym czasie chciałabym tam wrócić i siąść przy tym stole. Chciałabym wynająć pokój na miesiąc. Tam na pewno nie kosztowałoby to dużo. Życie tam jest na prawdę tanie. Chciałabym wynająć pokój w takiej lokalizacji jak teraz mam w Lublinie. Jakaś boczna uliczka ścisłego centrum. Chciałabym mieć balkon, na którym można jeść śniadanie i pić poranną kawę. Spędzać wieczory z nowymi poznanymi tam przyjaciółmi. Zapisałabym się tam na miesięczny kurs jogi i codziennie rano witałabym słońce balansem i medytacją. Byłby wrzesień. Wczesna jesień. Moja ulubiona pora roku. Przyjechaliby do mnie rodzice z wujkiem Waldkiem i ciocią Ulą. Czuję, że poczuli by to miasto. Przyjechaliby moi bliscy. Moi przyjaciele. Przyjechałaby Basia. Boże jak ja za nią tęsknie! Przyjechałaby babcia Marysia. Jestem coraz rzadziej w domu rodzinnym i coraz częściej myślę o tym, że tęsknie za rodziną i że potrzebuję pokazać im swój świat. Oni wszyscy przecież myślą, że jak nie pracuję w zawodzie i nie szukam poważnej pracy, jak nie chodzę w pełnym makijażu i małej torebce, to znaczy, że coś mi w życiu poszło nie tak. Że mam 26 lat, a mieszkam ze znajomymi i na razie nie myślę o założeniu rodziny. Chciałabym im pokazać jakim Lublin jest miastem. W jak artystycznej śmietance Lublina się obracam. Ile tu obrazów i pięknej muzyki. Ile śniadań, obiadów i kolacji z przyjaciółmi. Jaki Seweryn jest dobry i jak Kazikowi świecą się oczy. Jak Kamila przynosi śniadanie i jak wszyscy witają mnie jak przychodzę do Lulu. Jak chodzimy do talerzyka na Jam Session. Jaki tam jest klimat i jacy ci ludzie są zdolni. A to przecież moi znajomi. Jak słońce wpada do kuchni rano. Jak jeździmy z Sewerynem na wieś. Do Natalii, Karoliny, Kosmy i Kacpra. Rowerem lub autem. Jak tam jest inspirująco. I że na prawdę mam życie jak bohaterka książki, którą każdy lubi. Że marze o podróżach. Marzę o tym Lwowie i marzę o francuskich i włoskich drogach. Żeby je przemierzać i poznawać. W przeciągu ostatniego pół roku obroniłam dwie prace dyplomowe. Miesiąc temu skończyłam z dwoma tytułami swoją przygodę, ze studiami. Jest tyle rzeczy do zrobienia. Otaczam się tak wspaniałymi ludźmi. Tak, to takimi drogami właśnie przemierza wędrówka moich myśli, gdy próbuję skupić się tylko i wyłącznie na ćwiczeniu podczas zajęć. Praktykuje jogę od dwóch miesięcy i okropnie się zafiksowałam na tym punkcie. Moje nowe fju-bździu. No i Marysia. Jaka ona jest dzielna. Ciągle o niej myślę a nie widziałam jeszcze jej maleństwa. Ale ciągle jest tyle do zrobienia mimo tego przyjemnego leniwego życia.